Lubił ten
spokój, który panował niedługo po wschodzie słońca. Lubił ten orzeźwiający chłód,
ciszę zakłócaną tylko przez cichy świergot ptaków i lepiące się od wilgoci
powietrze. Siedział nad brzegiem jeziora
na wilgotnej od rosy trawie i z zadumą wpatrywał się w mgłę unoszącą się nad jego
taflą. Jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut i zniknie, rozpłynie
się w powietrzu. Tymczasem jednak napawał się bliskością żywiołu, otoczony nim
zewsząd tak intensywnie czuł się bezpieczny, spokojny, silny. W harmonii z
otaczającym go światem. Zacisnął dłoń na trzonku noża, który z jakiegoś powodu
nazwał Margarita. To idealny moment, by poddać się próbie.
Od samego
początku, od tego poranka kiedy odkrył, że może kontrolować żywioł, sprawdzał i rozszerzał granice swoich mocy. Mógł wprawiać wodę w ruch, mógł zmienić jej
temperaturę: od zamrożenia, po doprowadzenie do wrzenia i uzyskanie pary
wodnej. Mógł ją uzyskać z powietrza poprzez skroplenie. Do tego dochodziła moc samouzdrawiania, niedawno okazało się, że i uzdrawiania innych. Im cięższa
rana, tym więcej wysiłku. Nie wiedział jeszcze, jak bardzo ryzykuje próbując
leczyć rany śmiertelne i miał nadzieję, że o tym nie będzie musiał się
przekonywać.
Tym razem
chciał przetestować coś zgoła innego. Skoro rany się zabliźniają, to czy jest w
stanie skoncentrować energię na tyle, by w ogóle nie dopuścić do zranienia? W
jego głowie miało to sens, a czy miało i w rzeczywistości, miał zamiar
przekonać się za kilka sekund.
Przyłożył
błyszczące w porannym słońcu ostrze do przedramienia i skupił się na nim.
Po chwili poczuł, że jest gotów i wykonał próbne nacięcie. Powstała drobna ranka, która
szybko się zabliźniła, lecz Luis nie zdążył nawet poczuć zawodu z powodu
nieudanego testu, bo istotniejszą rzeczą, która nastąpiła dosłownie pół sekundy
później, było to, że ktoś chwycił go za nadgarstek, a drugą ręką wyrwał mu ukochaną
Margaritę.
- Co robisz, do cholery? - zapytał przy tym
ostro, a serce Luisa o mało nie wyskoczyło z piersi pod wpływem zaskoczenia.
Jeżeli kiedykolwiek, a zapewne było to
bardzo dawno temu, uznał coś za wysoce niespodziewane, to powstrzymujący jego
próbę samobójczą Twardziel wychodził ponad wszelką skalę niespodziewaności. Musiał
go mieć za niesamowitego romantyka - lub melodramatycznego pajaca - skoro uznał, że postanowił wyzionąć ducha o
piątej nad ranem, wsłuchując się w szum jeziora.
- Testuję - odpowiedział w końcu Luis,
zdając sobie sprawę, że wypadałoby coś odpowiedzieć zamiast tylko głupio się w
niego wpatrywać. Może dodatkowo podziękować za uratowanie życia, troskę, czy
coś w tym stylu?
- A dokładniej? – mruknął Twardziel, chyba
nie do końca spodziewając się takiej odpowiedzi. Puścił jego nadgarstek, ale noża
mu nie oddał. Widać wciąż nie był przekonany o tym, że jak najbardziej, Luis
posiadał wszystkie klepki, dziękuję bardzo. – Co można testować przykładając
sobie nóż do ramienia?
Margaritę,
poprawił go w myślach Luis. Twardziel wyraźnie spuścił trochę z ostrego tonu i
przyglądał mu się tylko z zainteresowaniem, jak na wyjątkowo ciekawy okaz
małpki w zoo. Takiej niegroźnej, trochę zabawnej, trochę niemądrej, bardzo
kochanej, której warto zrobić zdjęcie zanim pójdzie się dalej, ale nie można
dokarmiać, bo zeżre nam wszystkie orzeszki, a potem będzie rzygać.
Luis potrząsnął głową, pozbywając się z
niej tego dziwnego obrazu, który mimo wszystko wprawił go w dobry humor i
palnął bez zastanowienia:
- Szybkość, z jaką wykrwawię się w piątkowy
poranek przecinając tętnicę ramienną.
Jego beztroska i błyskotliwa odpowiedź
zdawała się nie przypaść do gustu Panu Twardemu.
- Wspaniale. A może sprawdzimy
jak szybko umrzesz, kiedy wbiję ci go w oko.
Zupełnie nie przypadła mu do gustu.
No tak, nie powinien był zapominać, że to w
końcu Twardziel, przez bardzo duże "T", i nawet to, że nie przygląda się z
kamienną twarzą na wykrwawiających się samobójców, a potem nie pije ich ciepłej
jeszcze krwi, nie zmieni tego faktu. Żarciki nie przejdą, przynajmniej na razie
nie. Lepiej nie ryzykować utraty zębów.
- Pewnie trochę szybciej... - mruknął
cicho, patrząc gdzieś w bok. Zaraz potem wyciągnął rękę po Margaritę i spojrzał
na mężczyznę. Nie chciał, naprawdę nie chciał się o nią z nim bić, ale jeśli
Twardziel nie da mu wyboru i nie odda jej po dobroci, z pewnością do tego
dojdzie. – Daj, pokażę ci o co chodzi.
Mężczyzna bez słowa oddał mu nóż po
krótkiej chwili wahania, a Luis poczuł ulgę trzymając go znowu w ręku. Zgrabnym
ruchem obrócił go ostrzem do przedramienia i naciął skórę, tworząc niezbyt
głęboką, podłużną ranę. Powinien już nazwać ten numer swoim popisowym i przez
moment przeszło mu przez myśl, czy nie lepiej byłoby zrobić czegoś bardziej
widowiskowego, na przykład wbić sobie Margaritę w brzuch i trochę nią pokręcić albo
zagrać w kółko i krzyżyk na swoim policzku. To pewnie zrobiłoby większe
wrażenie na Twardzielu. Może nawet odrobinę by zbladł.
Mniejsza z tym, przepadło. Ramię zaczęło
krwawić, więc skupił energię właśnie na nim i rana zasklepiła się szybko,
szybciej niż zazwyczaj. Wilgotność powietrza naprawdę pomagała.
- Imponujące – mruknął pod nosem Twardziel
i spojrzał na Luisa z uznaniem. – Naprawdę zaskakujące. Jestem Ethan –
przedstawił się, nie zdając sobie sprawy, że w głowie Luisa i tak już na zawsze
pozostanie Twardzielem.
- Luis – powiedział z uśmiechem i uścisnął
wyciągniętą w jego kierunku dłoń.
- Możesz tą moc przenieść na kogoś innego?
W sensie czy potrafiłbyś wyleczyć drugą osobę, czy działa to tylko w
odniesieniu do ciebie? – zapytał z zainteresowaniem.
- Leczę i innych, chociaż to trochę
bardziej... – Przez chwilę nie mógł znaleźć odpowiedniego określenia. - Kłopotliwe.
Męczące. Wymaga większego skupienia.
- Rozumiem. – Pokiwał głową jak gdyby
rzeczywiście rozumiał i zapewne rzeczywiście rozumiał. Zmarszczył brwi. – Uważaj
tylko, żebyś nie przeholował z tymi swoimi testami. Wydaje mi się, że w
najbliższej przyszłości może nam się przydać ktoś taki jak ty.
Luis wyszczerzył zęby w uśmiechu, który
prawdopodobnie nie mógłby być szerszy nawet gdyby Twardziel powiedział mu, że
podoba mu się jego zgrabny tyłek. W każdym razie w tej pragmatycznej
przestrodze Luisowi udało się doszukać drugiego dna, na którym widniał napis
ułożony z muszelek i rozgwiazd, że Ethan Twardziel ma jednak miękkie serce.
- Spoko, mam głowę na karku, szefuńciu –
odparł i przez chwilę jeszcze wpatrywał się oczyma duszy na napis. Zaraz jednak
zreflektował się, próbując sobie przypomnieć jaki żywioł kontrolował Ethan. Bez
większego skutku, więc postanowił zwyczajnie zapytać. – Właściwie na czym
polega twoja moc?
- Mogę przybrać postać jakiejkolwiek osoby,
którą chociaż raz w życiu widziałem – odparł beznamiętnie, jakby była to zdolność
równie niespotykana, co umiejętność gry w warcaby. – Marna moc w porównaniu z
brakiem konieczności troszczenia się o skaleczenia – dorzucił jeszcze nieco
mrukliwie, ale Luis zupełnie go nie słuchał, ogarnięty falą ekscytacji.
- Możesz być mną? – zapytał, prawie
podskakując w miejscu niczym rozbawiony szczeniak, któremu ktoś pokazał
piszczącą piłeczkę. – Teraz?
- Mogę tylko wyglądać jak ty. Nie mogę stać
się tobą – wytłumaczył cierpliwie, po czym przymknął oczy i po kilku sekundach Luis miał przed
sobą nigdy niewidzianego brata bliźniaka.
- Chévere... – wyjąkał mimowolnie.
Przez chwilę wpatrywał się w Ethana, w
samego siebie właściwie, z otwartymi ustami, po czym obszedł go kilka razy
dookoła, dokładnie przyglądając się każdemu szczegółowi. Gdy minęło zdumienie i
podziw dla mocy mężczyzny, przyszła kolej na nieco praktyczniejsze
spostrzeżenia. Na przykład to, że musiał uczciwie przyznać, że był całkiem do
rzeczy. Mógłby tylko trochę przypakować w ramionach. Swoją drogą ciekawe, czy
Federico potrafiłby dostrzec jakąkolwiek różnicę. Będzie musiał kiedyś to
sprawdzić, może jak Twardziel się upije czy coś.
- Dobry obserwator od razu pozna, że nie
jestem tobą – rzucił Ethan i powrócił do swojej postaci.
- Jak długo masz tę moc? – zapytał Luis nieco
podejrzliwie.
Tego typu zdolności aż się prosiły, by
robić z nich bardzo zły użytek. Zakład o milion, że Twardziel był w swoim
czasie ulepszoną wersją Franka Abagnale’a, a film o nim nazwaliby "Nie złapiesz
mnie, bo nie potrafisz, bo zmieniam twarz w sekundę".
- Już niemal dziesięć lat – odpowiedział. -
Ale nie wykorzystywałem jej należycie – dodał
z dziwnym uśmiechem, nie podejrzewając nawet, że tak bardzo ułatwił Luisowi
ustalenie, że ten został właśnie duchowym milionerem.
- Ty i Twój przyjaciel pochodzicie z
jakiegoś ciepłego, przyjemnego kraju. Chyba niełatwo było go porzucić? –
zmienił temat Ethan, a Luis spoważniał nieco.
- Peru – odparł i westchnął ciężko. – "Niełatwo" to niedopowiedzenie, było
raczej... - Zastanowił się przez chwilę, szukając jakiegoś zgrabnego wyrażenia,
które w przynajmniej w pewnym stopniu oddałoby jego odczucia. Znalazł. - Kurewsko
trudno. Ale wygląda na to, że tak naprawdę nie było innego wyboru.
- Wyobrażam sobie – mruknął, patrząc mu w
oczy. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym odezwał się znowu: - Muszę iść.
Teraz już przynajmniej wiem, że sam nie zrobisz sobie krzywdy – rzucił z
uśmiechem, który natychmiast został odwzajemniony.
- Pewnie, że nie – powiedział Luis. -
Jestem potężnym władcą żywiołu, pamiętasz?
Przynajmniej chciał w to wierzyć.
- Ależ oczywiście, panie Potężny – mruknął
Ethan bez większego przekonania, po czym odwrócił się i zaczął iść w stronę
lasu. – Do zobaczenia. – Machnął mu ręką.
- Buenas, szefuńciu – zawołał, salutując mu
krótko.
Kilkadziesiąt minut później, kiedy
promienie słońca przebiły się już przez poranny chłód i zaczynały przyjemnie
przygrzewać, zerknął na zegarek na nadgarstku i uznał, że najwyższa pora na
spacer. Wszedł do chaty, a po drodze do pokoju zaszedł do kuchni i zabrał z
niej kilka podłużnych, suchych placków. Otworzył drzwi ich pokoju, a jego wzrok
od razu padł na śpiącego na wznak w swoim łóżku Federico. Uśmiechnął się lekko
i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
- Gooood morning, Vietnam!!
Odpowiedział mu przeciągły jęk zawijającego
się w koc przyjaciela.
- Czasem mam ochotę cię zabić – wymamrotał Federico ochryple.
- Kto wtedy przynosiłby ci śniadanie do
łóżka? – odparł rezolutnie Luis i rzucił w niego kawałkiem placka.
Federico podniósł nieco głowę i zerknął na
leżące na kocu ciasto.
- Czy to lembasy? – zapytał nieprzytomnie i
opadł z powrotem na wypełnioną pieprzem poduszkę.
- Wiedziałeś, że Twardziel pracował jako
prywatny ochroniarz Hefnera, ale zwolnili go, bo podrywał mu wszystkie laski? –
zapytał, siadając na krześle i zakładając nogi na stolik, a zaraz potem
dorzucił: - Wstawaj, obiecałeś mi wycieczkę!
- Chcę do domu.
- Każę więc natychmiast osiodłać mojego
przenoszącego w czasie i przestrzeni jednorożca – odparł Luis i odgryzł kawałek
placka. – To naprawdę smakuje jak lembas, Sam.
O ile lembas smakował jak zwęglony chleb.
- Tylko nie zeżryj wszystkich – wymamrotał Federico, przekręcając się na brzuch i tuląc twarz do
poduszki. Luis rzucił mu krótkie, niezbyt zadowolone spojrzenie. – I nie
śpiewaj.
Zawsze był dobrym przyjacielem, więc tym razem nie śpiewał, zanucił
tylko swoją ulubioną piosenkę El canto del loco, zajadając się przy tym lembasami.
Federico nie dotrwał do drugiej zwrotki. Usiadł na łóżku, spuścił stopy na
zimną, kamienną posadzkę i potarł dłońmi zaspaną twarz. Włosy sterczały mu na
wszystkie strony.
- Wyglądasz obłędnie.
Pewnie dlatego, bo wyobrażał sobie jak
przywiązuje Luisa do drzewa i zostawia go tam na całą noc. I specjalnie nie rozsypuje żadnych okruszków, żeby nie wiedział jak wrócić do domu.
Droga do
miasta prowadziła przez las i nie była szczególnie zawiła, więc pewnie trafiliby
tam o wiele wcześniej, gdyby nie zerkali tak często na mapę. Nie miało jednak
to znaczenia dla żadnego z nich, a już na pewno nie dla Luisa, który każdy krok
pokonywał z radością, wygwizdując coraz to nowe melodie z animowanych,
disneyowskich filmów.
Do miasta weszli przez jedną z bram,
odprowadzani przez uważne spojrzenia strażników, lecz nie niepokojeni przez
nikogo. Miasto od razu im się spodobało – było wkroczeniem do zupełnie innego
świata, o którym nie mieli zielonego pojęcia i miało w sobie pewien czar, o ile
ktoś lubił pełne brudu uliczki, nieustanny jazgot spowodowany głównie
przekrzykiwaniem się handlarek i handlarzy, smród ryb i biegające dookoła w łachmanach
dzieci. Powolnym krokiem zaczęli zwiedzać kolorowy bazar, starając się nie
robić zbyt zadziwionych min, nie przyglądać się niczemu zbyt długo i w żaden
inny sposób nie zwracać na siebie większej uwagi. Nie do końca zdawali sobie
sprawę, że nie musieli robić nic, żeby zwracać na siebie bardzo dużo uwagi. Ich
śniade twarze były wystarczającą atrakcją i przykuwały wzrok, więc równie dobrze
mogliby rozebrać się do naga i zatańczyć macarenę, albo przyczepić sobie
tabliczkę z neonowym napisem "OBCY". Patrzyli właśnie jak jakiś barczysty
mężczyzna wykuwał z żelaza sierp, kiedy powietrze przeszył przerażający wrzask.
- Nihasa! – zawyła jakaś kobiecina
sprzedająca jabłka. Luis rozejrzał się dookoła z zaskoczeniem, szukając jakiejś
niepokojącej sceny, która mogła ją przerazić lub pozostałych członków okropnego
chóru, do którego należała i który rozpoczynał w ten sposób swój występ. Dopiero
po chwili zauważył, że kobieta trzęsącym się palcem wskazuje na niego. – Nihasa!
– wydarła się raz jeszcze, tym razem słabiej i nieco płaczliwie.
- Nihasa? – powtórzył Luis, smakując w
ustach zupełnie obco brzmiące słowo.
- Jeśli pytasz mnie o zdanie, to to raczej
nie był komplement – mruknął Federico, z niepokojem obserwując wrogie reakcje
ludzi dookoła. Kilka kobiet złapało pod ramię wrzeszczącą babę, wszystkie
patrzyły na nich jak na bandytów. Mężczyzna, prawdopodobnie mąż ofiary - cokolwiek
jej się stało - zbliżał się do nich i sądząc po jego minie, raczej nie chciał
zaproponować im zniżki na jabłka.
- Spojrzeniem odebrał mi dech – usłyszeli
zawodzenie kobiety.
I wszystko jasne.
Przez chwilę wpatrywali się tępo w
przestrzeń.
- Mamy przerąbane? – zapytał w końcu Luis.
- Zdecydowanie.
Doszedłszy do tego wniosku, nie czekali
dłużej ani na wyjaśnienia, ani na to, aż ktoś wbije im widły w tyłek i odprawi
rytualne modły. Odwrócili się na pięcie i co chwila obijając się o ludzi,
wbiegli do wąskiej alejki, która po bliższym zapoznaniu okazała się ślepą
uliczką. Za sobą słyszeli zbliżające się w ich kierunku głosy, nawołujące do
polowania na demony.
- To tyle jeśli chodzi o zwiedzanie - mruknął Federico, rozglądając się
gorączkowo za drogą ucieczki.
Budynki były zbyt blisko postawione, by się
przecisnąć, a płot zbyt wysoki, by się na niego wdrapać. Sytuacji nie
poprawiała zbytnio głośna relacja Luisa, który opowiadał mu, że pogoń właśnie ich znalazła i za chwilę tu będzie, liczy
sześciu mężczyzn i że mają ze sobą całkiem ciekawie wykonane narzędzia.
Przynajmniej zginą z klasą, twierdził, choć Federico nie potrafił dostrzec
żadnej klasy w tej całej sytuacji. Być może zwyczajnie był pesymistą.
- Może użyję mocy? – zaproponował Luis
zaskakująco trzeźwo.
- Genialne. Tsunami w środku miasta na
pewno przekona ich, że nie jesteśmy demonami.
- Wolisz dostać widłami po oczach?
Ich rozważania przerwał huk łamanych desek
i ostry gwizd, a gdy zerknęli w kierunku jego źródła, zauważyli, że ktoś macha
na nich ręką, wskazując na wybitą właśnie w nadpróchniałym płocie dziurę. W normalnej sytuacji zastanowiliby się pewnie dwa razy zanim daliby się
poprowadzić nie wiadomo dokąd człowiekowi z zakrytą kapturem twarzą, ale ta
sytuacja nie była do końca normalna, więc nagięli trochę reguły. Być może
mężczyzna prowadził ich na zgubę, ale w tym momencie był jedynym, który
wyciągnął w ich kierunku rękę. Zbrodnią byłoby się jej nie uchwycić.
Z trudem potrafili za nim nadążyć, nie
tylko dlatego, że poruszał się szybko i z niezwykłą zwinnością lawirował
pomiędzy ludźmi i przedmiotami, nie potrącając nikogo ani niczego, ale także
dlatego, że co chwila znikał za rogiem, widocznie doskonale orientując się w
terenie. W końcu dopadli go, gdy zwolnił nieco, idąc osłoniętą uliczką na
tyłach jakichś budynków. Odgłos pogoni
był mniej wyraźny, ale wciąż słyszalny. Mężczyzna odrzucił kaptur, by z najwyższym
zdumieniem mogli stwierdzić, że
- Jesteś dziewczyną!
- To niegrzeczne dziwić się temu – odparła
z zadziornym uśmiechem i błyskiem w dużych, ciemnych oczach. Miała bliznę nad
lewym okiem, zaróżowione policzki i tak delikatne rysy, że nikt nie wziąłby jej
za chłopca, gdyby tylko nie ukrywała twarzy. – Wołają na mnie Fay.
- Federico, Luis – przedstawił szybko ich
obu Federico wskazując najpierw na siebie, a potem na przyjaciela. Podbiegł i
zrównał z nią krok. – Dokąd idziemy?
Spojrzała na niego jakby nie rozumiał
podstawowych faktów, po czym uśmiechnęła się z zadowoleniem, patrząc przed
siebie.
- Zgubić pogoń – wyjaśniła z prostotą. – Zaledwie przybyliście i od razu wpadliście na
panią Verdader. Fortuna wam nie sprzyja – dorzuciła, zatrzymując się nagle przed
jakimiś drzwiami.
Bez wahania otworzyła je i weszła do
środka, pokazując im ręką, by szli za nią. W środku panował półmrok, pachniało
kurzem i drewnianymi ścinkami. Zza ściany dochodził ich ostry, męski głos,
prawdopodobnie właściciela przybytku. Fay poprowadziła ich w jego kierunku,
przechodząc do otwartej dla zwiedzających części budynku, jak się okazało -
sklepu z zabawkami.
- Dzień dobry, panie Latcherie –
powiedziała wesoło, a stojący pośrodku, barczysty mężczyzna odwrócił się i
spojrzał na nią, marszcząc groźnie brwi.
Gdyby nie tytułowała go "panem", uznaliby
go pewnie za jej ojca. Wyjątkowo przerażającego ojca: przysadzistego, z krzaczastymi brwiami i o
twarzy, o której mogłoby się zdawać, że nigdy nie gościł na niej uśmiech. Typ
człowieka, którym straszy się dzieci, kiedy są niegrzeczne albo bierze za
model, gdy chce się namalować diabła. Teoretycznie powinno to wpływać raczej
niekorzystnie na jego biznes, ale w praktyce jego sklep właściwie bez przerwy
oblegany był przez gromadę dzieciaków, chłopców i dziewczynek, zachwycających
się wystruganymi w drewnie cudeńkami.
Mężczyzna spojrzał na towarzyszących Fay chłopaków
w taki sposób, że oni aż skurczyli się w sobie. Luisowi przypomniała się jego
nauczycielka z podstawówki, zwana przez dzieci panią Tyranią, która zawsze
niesłusznie posyłała go do kąta.
- Kogoś że znowu przyprowadziła? Utrapienie
z tobą mam, dziewucho! – zawołał donośnym głosem, a ona zachichotała i przechodząc
obok cmoknęła go przelotem w policzek.
Udobruchała go tym na tyle, że nie
powiedział już nic więcej, odprowadził ją tylko wzrokiem z, odrobinę mniej lecz
nadal, ponurą miną. Luis i Federico ukłonili mu się w pas i czym prędzej
podążyli za nią, ku frontowym drzwiom.
Fay zarzuciła z powrotem kaptur i dopiero wtedy
wyszli na jedną z głównych ulic. Przez chwilę wydawało się, że byli całkiem
bezpieczni, zwolnili więc kroku i szli przez moment spokojnie, kierując się do
wyjścia z miasta. Luis już miał otwierać usta, by podziękować dziewczynie za
pomoc, gdy po przeciwnej stronie ulicy zobaczyli dwóch uzbrojonych mężczyzn,
którzy rzucili się biegiem w ich kierunku.
- Czy to… - zaczął Federico, jego stopy
wrosły na moment w ziemię.
- Strażnicy!
Wiadomość o biegających po mieście demonach
musiała już do nich dotrzeć.
Fay, nie czekając na nikogo, zrobiła zgrabny
obrót o sto osiemdziesiąt stopni i ze śmiechem pognała przed siebie, a Luis i
Federico poszli w jej ślady. Nie udało im się jednak uciec daleko, bo po chwili
wpadli prosto na inny oddział straży.
- Stać, w imieniu króla!
Już po nich. Skończą w lochach. Albo i na
stryczku, jeśli okaże się, że zbratali się z jakąś złodziejką, czarownicą czy
inną średniowieczną kryminalistką. Lub gorzej: ze zwykłą dziewczyną, która
zawiśnie tylko dlatego, bo widziano ją w towarzystwie demonów kradnących dech starym
babom.
Fay przystanęła, niezadowolona, nie wiadomo jednak
czy bardziej dlatego, bo dała się złapać czy może dlatego, bo to koniec całej zabawy.
Odrzuciła kaptur i popatrzyła na strażników odważnie, wręcz zuchwale i z niewyjaśnioną
dumą. Jeden z mężczyzn wyraźnie się zdziwił, przez twarz drugiego przebiegł
cień uśmiechu, a potem stało się coś, co sprawiło, że Luis i Federico mogli
tylko gapić się na całą scenę ze zbaraniałymi minami: obaj strażnicy schowali
swoje miecze i skłonili się jej nisko, a ona dygnęła niedbale w odpowiedzi,
uśmiechając się do nich lekko.
- Panno Fay, cóż pani najlepszego wyprawia?
– zapytał jeden z nich, wyraźnie młodszy od drugiego, ale obaj nie mogli mieć
wiele więcej niż dwadzieścia parę lat.
- Dzień dobry, Felippe, Humphrey –
powiedziała jak gdyby nigdy nic, skłaniając głowę najpierw jednemu, później
drugiemu. Wskazała dłonią na Luisa i Federico. – Poznajcie moich drogich
przyjaciół, dopiero co przybyli do miasta. Niepokoi mnie, że nie okazuje się im
należnego szacunku, ściga, nazywa imieniem demona.
- Z całym szacunkiem, pani, ale gdyby nie
uciekali przed strażą, straż nie goniłaby ich. Poza tym pani Verdader…
- Pani Verdader plecie wszystko co jej ślina
na język przyniesie – przerwała mu dziewczyna niecierpliwie. – Ale skoro przekłada pan jej słowa nad moje… –
powiedziała i wyciągnęła w jego kierunku obie ręce nadgarstkami do góry. – Niechże
więc nas pan wtrąci do lochów.
Strażnik wyglądał jakby rzeczywiście
rozważał takie wyjście, lecz wtedy wtrącił się starszy z nich, składając
dziewczynie kolejny ukłon.
- Zadziwiające są pani życzenia, panno Fay.
– Ich uwadze nie uszedł szczególny rodzaj uśmiechu, który próbował ukryć przy
swoim ukłonie. – Zaszło nieporozumienie.
– Zwrócił się do Federico i Luisa. – Pragniemy złożyć wyrazy ubolewania i mieć
nadzieję, że ta niefortunna pomyłka nie wpłynie na pobyt panów w naszym
mieście. Jesteśmy do usług obu panów. - Raz jeszcze ukłonił się im z
szacunkiem, po czym skłonił się Fay - I jak zawsze pani, panno Fay.
Odeszli. Federico obaczył jak rozmawiają z
kilkoma mieszkańcami, tłumacząc im coś ze srogimi minami. Kryzys zażegnany.
- Znasz ich? – zapytał Luis, wskazując
kciukiem na strażników.
Dziewczyna kiwnęła głową z uśmiechem.
- Humphrey z Nanes i Felippe de Galle,
rycerze w służbie jaśnie nam panującego króla.
- Jesteś księżniczką czy kimś takim? – drążył
dalej, spoglądając na jej długie rzęsy, delikatny uśmiech i lśniące, ciemne
włosy, a zaraz potem na długą pelerynę i męskie, chłopięce właściwie, ubrania i
ubrudzone błotem buty.
Kontrast był zachwycający, a i on byłby
zachwycony poznając jakąś księżniczkę, i to już pierwszego dnia w mieście.
Szczególnie, że księżniczka miała być tak dziarska i po ich stronie.
Roześmiała się wesoło i pokręciła głową.
Federico popatrzył na nią uważnie.
- Nie zrozum nas źle, jesteśmy bardzo
wdzięczni za pomoc, ale czy nie mogła… pani od razu wyjaśnić im, że nie
jesteśmy demonami?
- Może mogłam – odparła z przekorą i
spojrzała na nich roziskrzonymi oczyma. – Ale to było ekscytujące, czyż nie? Och,
przypomniały mi się dawne stare, dobre czasy – powiedziała radośnie i rozłożyła
szeroko ramiona. Zaraz jednak wbiła w nich swoje pełne ciekawości spojrzenie i
obaj zrozumieli, że teraz rozpocznie się przesłuchanie, które w końcu musiało
się rozpocząć, a oni byli oficjalnie zobowiązani powiedzieć prawdę i tylko
prawdę. Albo przynajmniej zbytnio się z nią nie mijać. – Skąd przybywacie? Zza morza, prawda? Na pewno
zza morza, pan Latcherie opowiadał mi o takich jak wy. On też kiedyś dużo
podróżował. Może spotkaliście Killiana? Killian Arderne, pewnie przedstawił się
wam Killian ‘Nieustraszony’ Arderne. – Uśmiechnęła się szeroko. – Sam sobie nadał ten przydomek, dureń jeden.
Wszystko robi nie po kolei, najpierw się nazwał, a dopiero potem wyruszył w
świat by na to miano zasłużyć.
Przez chwilę patrzyli na nią bez słowa,
przetrawiając w głowach ten słowotok.
- Przykro mi, panno Fay, ale nie
spotkaliśmy nikogo takiego – odezwał się w końcu Federico, pociągając ten
wątek, który nie wymagał zbyt wiele mówienia o sobie i który szczęśliwym zbiegiem okoliczności interesował ją najbardziej.
Była wyraźnie rozczarowana, ale machnęła tylko
ręką.
- Ale też nie podróżowaliśmy znowu tak
dużo, co nie, Fed? – wtrącił szybko Luis, a Federico pokiwał głową. – To ktoś bliski?
- Przyjaciel – odparła krótko i nie
powiedziała już nic więcej na jego temat. Zamiast tego znów przywołała na twarz
uśmiech. – Co was tu sprowadza? Jak
długo planujecie zostać?
- Mamy… kilka spraw do załatwienia w
okolicy – wytłumaczył niezbyt zręcznie Federico. – Szukamy pracy, ale wygląda
na to, że to nie będzie takie proste…
Złapała go za ramię, przerywając mu.
- Znam kogoś, kto potrzebuje pomocy do
wypasania owiec – powiedziała z nagłym, dziwnym ożywieniem. Luis pomyślał, że
musiała mieć na myśli jakieś ekstremalne wypasanie owiec, bo inaczej nie dało
się wytłumaczyć tego przypływu ekscytacji. – Pani Moreau, mieszka niedaleko miasta. Jej mąż
nie żyje, a wszyscy trzej synowie polegli na wojnie. Biedaczka, sama ledwie
sobie radzi, a te owce są dla niej tylko troską. Ktoś powinien o nie zadbać. Ma
pieniądze, zapłaci wam.
Luis spojrzał na przyjaciela.
- To chyba nie może być zbyt trudne, co?
- Nie będzie jej przeszkadzało, że
jesteśmy… no wiesz, demonami?
Roześmiała się.
- Pani Moreau nie wierzy w demony. – Złapała ich za ręce zanim jeszcze zdążyli
podjąć jakąkolwiek decyzję. – Zaprowadzę
was!