czwartek, 22 sierpnia 2013

Rozdział 6



                Lubił ten spokój, który panował niedługo po wschodzie słońca. Lubił ten orzeźwiający chłód, ciszę zakłócaną tylko przez cichy świergot ptaków i lepiące się od wilgoci powietrze. Siedział nad brzegiem jeziora na wilgotnej od rosy trawie i z zadumą wpatrywał się w mgłę unoszącą się nad jego taflą. Jeszcze kilkanaście, może kilkadziesiąt minut i zniknie, rozpłynie się w powietrzu. Tymczasem jednak napawał się bliskością żywiołu, otoczony nim zewsząd tak intensywnie czuł się bezpieczny, spokojny, silny. W harmonii z otaczającym go światem. Zacisnął dłoń na trzonku noża, który z jakiegoś powodu nazwał Margarita. To idealny moment, by poddać się próbie.
                Od samego początku, od tego poranka kiedy odkrył, że może kontrolować żywioł, sprawdzał i rozszerzał granice swoich mocy. Mógł wprawiać wodę w ruch, mógł zmienić jej temperaturę: od zamrożenia, po doprowadzenie do wrzenia i uzyskanie pary wodnej. Mógł ją uzyskać z powietrza poprzez skroplenie. Do tego dochodziła moc samouzdrawiania, niedawno okazało się, że i uzdrawiania innych. Im cięższa rana, tym więcej wysiłku. Nie wiedział jeszcze, jak bardzo ryzykuje próbując leczyć rany śmiertelne i miał nadzieję, że o tym nie będzie musiał się przekonywać.
                Tym razem chciał przetestować coś zgoła innego. Skoro rany się zabliźniają, to czy jest w stanie skoncentrować energię na tyle, by w ogóle nie dopuścić do zranienia? W jego głowie miało to sens, a czy miało i w rzeczywistości, miał zamiar przekonać się za kilka sekund.
                Przyłożył błyszczące w porannym słońcu ostrze do przedramienia i skupił się na nim. Po chwili poczuł, że jest gotów i wykonał próbne nacięcie. Powstała drobna ranka, która szybko się zabliźniła, lecz Luis nie zdążył nawet poczuć zawodu z powodu nieudanego testu, bo istotniejszą rzeczą, która nastąpiła dosłownie pół sekundy później, było to, że ktoś chwycił go za nadgarstek, a drugą ręką wyrwał mu ukochaną Margaritę.
- Co robisz, do cholery? - zapytał przy tym ostro, a serce Luisa o mało nie wyskoczyło z piersi pod wpływem zaskoczenia.
Jeżeli kiedykolwiek, a zapewne było to bardzo dawno temu, uznał coś za wysoce niespodziewane, to powstrzymujący jego próbę samobójczą Twardziel wychodził ponad wszelką skalę niespodziewaności. Musiał go mieć za niesamowitego romantyka - lub melodramatycznego pajaca - skoro uznał, że postanowił wyzionąć ducha o piątej nad ranem, wsłuchując się w szum jeziora.
- Testuję - odpowiedział w końcu Luis, zdając sobie sprawę, że wypadałoby coś odpowiedzieć zamiast tylko głupio się w niego wpatrywać. Może dodatkowo podziękować za uratowanie życia, troskę, czy coś w tym stylu?
- A dokładniej? – mruknął Twardziel, chyba nie do końca spodziewając się takiej odpowiedzi. Puścił jego nadgarstek, ale noża mu nie oddał. Widać wciąż nie był przekonany o tym, że jak najbardziej, Luis posiadał wszystkie klepki, dziękuję bardzo. – Co można testować przykładając sobie nóż do ramienia?
Margaritę, poprawił go w myślach Luis. Twardziel wyraźnie spuścił trochę z ostrego tonu i przyglądał mu się tylko z zainteresowaniem, jak na wyjątkowo ciekawy okaz małpki w zoo. Takiej niegroźnej, trochę zabawnej, trochę niemądrej, bardzo kochanej, której warto zrobić zdjęcie zanim pójdzie się dalej, ale nie można dokarmiać, bo zeżre nam wszystkie orzeszki, a potem będzie rzygać.
Luis potrząsnął głową, pozbywając się z niej tego dziwnego obrazu, który mimo wszystko wprawił go w dobry humor i palnął bez zastanowienia:
- Szybkość, z jaką wykrwawię się w piątkowy poranek przecinając tętnicę ramienną.
Jego beztroska i błyskotliwa odpowiedź zdawała się nie przypaść do gustu Panu Twardemu.
- Wspaniale. A może sprawdzimy jak szybko umrzesz, kiedy wbiję ci go w oko.
Zupełnie nie przypadła mu do gustu.
No tak, nie powinien był zapominać, że to w końcu Twardziel, przez bardzo duże "T", i nawet to, że nie przygląda się z kamienną twarzą na wykrwawiających się samobójców, a potem nie pije ich ciepłej jeszcze krwi, nie zmieni tego faktu. Żarciki nie przejdą, przynajmniej na razie nie. Lepiej nie ryzykować utraty zębów.
- Pewnie trochę szybciej... - mruknął cicho, patrząc gdzieś w bok. Zaraz potem wyciągnął rękę po Margaritę i spojrzał na mężczyznę. Nie chciał, naprawdę nie chciał się o nią z nim bić, ale jeśli Twardziel nie da mu wyboru i nie odda jej po dobroci, z pewnością do tego dojdzie. – Daj, pokażę ci o co chodzi.
Mężczyzna bez słowa oddał mu nóż po krótkiej chwili wahania, a Luis poczuł ulgę trzymając go znowu w ręku. Zgrabnym ruchem obrócił go ostrzem do przedramienia i naciął skórę, tworząc niezbyt głęboką, podłużną ranę. Powinien już nazwać ten numer swoim popisowym i przez moment przeszło mu przez myśl, czy nie lepiej byłoby zrobić czegoś bardziej widowiskowego, na przykład wbić sobie Margaritę w brzuch i trochę nią pokręcić albo zagrać w kółko i krzyżyk na swoim policzku. To pewnie zrobiłoby większe wrażenie na Twardzielu. Może nawet odrobinę by zbladł.
Mniejsza z tym, przepadło. Ramię zaczęło krwawić, więc skupił energię właśnie na nim i rana zasklepiła się szybko, szybciej niż zazwyczaj. Wilgotność powietrza naprawdę pomagała.
- Imponujące – mruknął pod nosem Twardziel i spojrzał na Luisa z uznaniem. – Naprawdę zaskakujące. Jestem Ethan – przedstawił się, nie zdając sobie sprawy, że w głowie Luisa i tak już na zawsze pozostanie Twardzielem.
- Luis – powiedział z uśmiechem i uścisnął wyciągniętą w jego kierunku dłoń.
- Możesz tą moc przenieść na kogoś innego? W sensie czy potrafiłbyś wyleczyć drugą osobę, czy działa to tylko w odniesieniu do ciebie? – zapytał z zainteresowaniem.
- Leczę i innych, chociaż to trochę bardziej... – Przez chwilę nie mógł znaleźć odpowiedniego określenia. - Kłopotliwe. Męczące. Wymaga większego skupienia.
- Rozumiem. – Pokiwał głową jak gdyby rzeczywiście rozumiał i zapewne rzeczywiście rozumiał. Zmarszczył brwi. – Uważaj tylko, żebyś nie przeholował z tymi swoimi testami. Wydaje mi się, że w najbliższej przyszłości może nam się przydać ktoś taki jak ty.
Luis wyszczerzył zęby w uśmiechu, który prawdopodobnie nie mógłby być szerszy nawet gdyby Twardziel powiedział mu, że podoba mu się jego zgrabny tyłek. W każdym razie w tej pragmatycznej przestrodze Luisowi udało się doszukać drugiego dna, na którym widniał napis ułożony z muszelek i rozgwiazd, że Ethan Twardziel ma jednak miękkie serce.
- Spoko, mam głowę na karku, szefuńciu – odparł i przez chwilę jeszcze wpatrywał się oczyma duszy na napis. Zaraz jednak zreflektował się, próbując sobie przypomnieć jaki żywioł kontrolował Ethan. Bez większego skutku, więc postanowił zwyczajnie zapytać. – Właściwie na czym polega twoja moc?
- Mogę przybrać postać jakiejkolwiek osoby, którą chociaż raz w życiu widziałem – odparł beznamiętnie, jakby była to zdolność równie niespotykana, co umiejętność gry w warcaby. – Marna moc w porównaniu z brakiem konieczności troszczenia się o skaleczenia – dorzucił jeszcze nieco mrukliwie, ale Luis zupełnie go nie słuchał, ogarnięty falą ekscytacji.
- Możesz być mną? – zapytał, prawie podskakując w miejscu niczym rozbawiony szczeniak, któremu ktoś pokazał piszczącą piłeczkę. – Teraz?
- Mogę tylko wyglądać jak ty. Nie mogę stać się tobą – wytłumaczył cierpliwie, po czym przymknął  oczy i po kilku sekundach Luis miał przed sobą nigdy niewidzianego brata bliźniaka.
- Chévere... – wyjąkał mimowolnie.
Przez chwilę wpatrywał się w Ethana, w samego siebie właściwie, z otwartymi ustami, po czym obszedł go kilka razy dookoła, dokładnie przyglądając się każdemu szczegółowi. Gdy minęło zdumienie i podziw dla mocy mężczyzny, przyszła kolej na nieco praktyczniejsze spostrzeżenia. Na przykład to, że musiał uczciwie przyznać, że był całkiem do rzeczy. Mógłby tylko trochę przypakować w ramionach. Swoją drogą ciekawe, czy Federico potrafiłby dostrzec jakąkolwiek różnicę. Będzie musiał kiedyś to sprawdzić, może jak Twardziel się upije czy coś.
- Dobry obserwator od razu pozna, że nie jestem tobą – rzucił Ethan i powrócił do swojej postaci.
- Jak długo masz tę moc? – zapytał Luis nieco podejrzliwie.
Tego typu zdolności aż się prosiły, by robić z nich bardzo zły użytek. Zakład o milion, że Twardziel był w swoim czasie ulepszoną wersją Franka Abagnale’a, a film o nim nazwaliby "Nie złapiesz mnie, bo nie potrafisz, bo zmieniam twarz w sekundę".
- Już niemal dziesięć lat – odpowiedział. - Ale nie wykorzystywałem jej należycie –  dodał z dziwnym uśmiechem, nie podejrzewając nawet, że tak bardzo ułatwił Luisowi ustalenie, że ten został właśnie duchowym milionerem.
- Ty i Twój przyjaciel pochodzicie z jakiegoś ciepłego, przyjemnego kraju. Chyba niełatwo było go porzucić? – zmienił temat Ethan, a Luis spoważniał nieco.
- Peru – odparł i westchnął ciężko. –  "Niełatwo" to niedopowiedzenie, było raczej... - Zastanowił się przez chwilę, szukając jakiegoś zgrabnego wyrażenia, które w przynajmniej w pewnym stopniu oddałoby jego odczucia. Znalazł. - Kurewsko trudno. Ale wygląda na to, że tak naprawdę nie było innego wyboru.
- Wyobrażam sobie – mruknął, patrząc mu w oczy. Milczał przez dłuższą chwilę, po czym odezwał się znowu: - Muszę iść. Teraz już przynajmniej wiem, że sam nie zrobisz sobie krzywdy – rzucił z uśmiechem, który natychmiast został odwzajemniony.
- Pewnie, że nie – powiedział Luis. - Jestem potężnym władcą żywiołu, pamiętasz?
Przynajmniej chciał w to wierzyć.
- Ależ oczywiście, panie Potężny – mruknął Ethan bez większego przekonania, po czym odwrócił się i zaczął iść w stronę lasu. – Do zobaczenia. – Machnął mu ręką.
- Buenas, szefuńciu – zawołał, salutując mu krótko.

Kilkadziesiąt minut później, kiedy promienie słońca przebiły się już przez poranny chłód i zaczynały przyjemnie przygrzewać, zerknął na zegarek na nadgarstku i uznał, że najwyższa pora na spacer. Wszedł do chaty, a po drodze do pokoju zaszedł do kuchni i zabrał z niej kilka podłużnych, suchych placków. Otworzył drzwi ich pokoju, a jego wzrok od razu padł na śpiącego na wznak w swoim łóżku Federico. Uśmiechnął się lekko i ostrożnie zamknął za sobą drzwi.
- Gooood morning, Vietnam!!
Odpowiedział mu przeciągły jęk zawijającego się w koc przyjaciela.
- Czasem mam ochotę cię zabić – wymamrotał Federico ochryple.
- Kto wtedy przynosiłby ci śniadanie do łóżka? – odparł rezolutnie Luis i rzucił w niego kawałkiem placka.
Federico podniósł nieco głowę i zerknął na leżące na kocu ciasto.
- Czy to lembasy? – zapytał nieprzytomnie i opadł z powrotem na wypełnioną pieprzem poduszkę.
- Wiedziałeś, że Twardziel pracował jako prywatny ochroniarz Hefnera, ale zwolnili go, bo podrywał mu wszystkie laski? – zapytał, siadając na krześle i zakładając nogi na stolik, a zaraz potem dorzucił: - Wstawaj, obiecałeś mi wycieczkę!
- Chcę do domu.
- Każę więc natychmiast osiodłać mojego przenoszącego w czasie i przestrzeni jednorożca – odparł Luis i odgryzł kawałek placka. – To naprawdę smakuje jak lembas, Sam.
O ile lembas smakował jak zwęglony chleb.
- Tylko nie zeżryj wszystkich – wymamrotał Federico, przekręcając się na brzuch i tuląc twarz do poduszki. Luis rzucił mu krótkie, niezbyt zadowolone spojrzenie. – I nie śpiewaj.
Zawsze był dobrym przyjacielem, więc tym razem nie śpiewał, zanucił tylko swoją ulubioną piosenkę El canto del loco, zajadając się przy tym lembasami. Federico nie dotrwał do drugiej zwrotki. Usiadł na łóżku, spuścił stopy na zimną, kamienną posadzkę i potarł dłońmi zaspaną twarz. Włosy sterczały mu na wszystkie strony.
- Wyglądasz obłędnie.
Pewnie dlatego, bo wyobrażał sobie jak przywiązuje Luisa do drzewa i zostawia go tam na całą noc. I specjalnie nie rozsypuje żadnych okruszków, żeby nie wiedział jak wrócić do domu.
 
                Droga do miasta prowadziła przez las i nie była szczególnie zawiła, więc pewnie trafiliby tam o wiele wcześniej, gdyby nie zerkali tak często na mapę. Nie miało jednak to znaczenia dla żadnego z nich, a już na pewno nie dla Luisa, który każdy krok pokonywał z radością, wygwizdując coraz to nowe melodie z animowanych, disneyowskich filmów.
Do miasta weszli przez jedną z bram, odprowadzani przez uważne spojrzenia strażników, lecz nie niepokojeni przez nikogo. Miasto od razu im się spodobało – było wkroczeniem do zupełnie innego świata, o którym nie mieli zielonego pojęcia i miało w sobie pewien czar, o ile ktoś lubił pełne brudu uliczki, nieustanny jazgot spowodowany głównie przekrzykiwaniem się handlarek i handlarzy, smród ryb i biegające dookoła w łachmanach dzieci. Powolnym krokiem zaczęli zwiedzać kolorowy bazar, starając się nie robić zbyt zadziwionych min, nie przyglądać się niczemu zbyt długo i w żaden inny sposób nie zwracać na siebie większej uwagi. Nie do końca zdawali sobie sprawę, że nie musieli robić nic, żeby zwracać na siebie bardzo dużo uwagi. Ich śniade twarze były wystarczającą atrakcją i przykuwały wzrok, więc równie dobrze mogliby rozebrać się do naga i zatańczyć macarenę, albo przyczepić sobie tabliczkę z neonowym napisem "OBCY". Patrzyli właśnie jak jakiś barczysty mężczyzna wykuwał z żelaza sierp, kiedy powietrze przeszył przerażający wrzask.
- Nihasa! – zawyła jakaś kobiecina sprzedająca jabłka. Luis rozejrzał się dookoła z zaskoczeniem, szukając jakiejś niepokojącej sceny, która mogła ją przerazić lub pozostałych członków okropnego chóru, do którego należała i który rozpoczynał w ten sposób swój występ. Dopiero po chwili zauważył, że kobieta trzęsącym się palcem wskazuje na niego. – Nihasa! – wydarła się raz jeszcze, tym razem słabiej i nieco płaczliwie.
- Nihasa? – powtórzył Luis, smakując w ustach zupełnie obco brzmiące słowo.
- Jeśli pytasz mnie o zdanie, to to raczej nie był komplement – mruknął Federico, z niepokojem obserwując wrogie reakcje ludzi dookoła. Kilka kobiet złapało pod ramię wrzeszczącą babę, wszystkie patrzyły na nich jak na bandytów. Mężczyzna, prawdopodobnie mąż ofiary - cokolwiek jej się stało - zbliżał się do nich i sądząc po jego minie, raczej nie chciał zaproponować im zniżki na jabłka.
- Spojrzeniem odebrał mi dech – usłyszeli zawodzenie kobiety.
I wszystko jasne.
Przez chwilę wpatrywali się tępo w przestrzeń.
- Mamy przerąbane? – zapytał w końcu Luis.
- Zdecydowanie.
Doszedłszy do tego wniosku, nie czekali dłużej ani na wyjaśnienia, ani na to, aż ktoś wbije im widły w tyłek i odprawi rytualne modły. Odwrócili się na pięcie i co chwila obijając się o ludzi, wbiegli do wąskiej alejki, która po bliższym zapoznaniu okazała się ślepą uliczką. Za sobą słyszeli zbliżające się w ich kierunku głosy, nawołujące do polowania na demony.
- To tyle jeśli chodzi o zwiedzanie  - mruknął Federico, rozglądając się gorączkowo za drogą ucieczki.
Budynki były zbyt blisko postawione, by się przecisnąć, a płot zbyt wysoki, by się na niego wdrapać. Sytuacji nie poprawiała zbytnio głośna relacja Luisa, który opowiadał mu, że pogoń  właśnie ich znalazła i za chwilę tu będzie, liczy sześciu mężczyzn i że mają ze sobą całkiem ciekawie wykonane narzędzia. Przynajmniej zginą z klasą, twierdził, choć Federico nie potrafił dostrzec żadnej klasy w tej całej sytuacji. Być może zwyczajnie był pesymistą.
- Może użyję mocy? – zaproponował Luis zaskakująco trzeźwo.
- Genialne. Tsunami w środku miasta na pewno przekona ich, że nie jesteśmy demonami.
- Wolisz dostać widłami po oczach?
Ich rozważania przerwał huk łamanych desek i ostry gwizd, a gdy zerknęli w kierunku jego źródła, zauważyli, że ktoś macha na nich ręką, wskazując na wybitą właśnie w nadpróchniałym płocie dziurę. W normalnej sytuacji zastanowiliby się pewnie dwa razy zanim daliby się poprowadzić nie wiadomo dokąd człowiekowi z zakrytą kapturem twarzą, ale ta sytuacja nie była do końca normalna, więc nagięli trochę reguły. Być może mężczyzna prowadził ich na zgubę, ale w tym momencie był jedynym, który wyciągnął w ich kierunku rękę. Zbrodnią byłoby się jej nie uchwycić.
Z trudem potrafili za nim nadążyć, nie tylko dlatego, że poruszał się szybko i z niezwykłą zwinnością lawirował pomiędzy ludźmi i przedmiotami, nie potrącając nikogo ani niczego, ale także dlatego, że co chwila znikał za rogiem, widocznie doskonale orientując się w terenie. W końcu dopadli go, gdy zwolnił nieco, idąc osłoniętą uliczką na tyłach jakichś budynków.  Odgłos pogoni był mniej wyraźny, ale wciąż słyszalny. Mężczyzna odrzucił kaptur, by z najwyższym zdumieniem mogli stwierdzić, że
- Jesteś dziewczyną!
- To niegrzeczne dziwić się temu – odparła z zadziornym uśmiechem i błyskiem w dużych, ciemnych oczach. Miała bliznę nad lewym okiem, zaróżowione policzki i tak delikatne rysy, że nikt nie wziąłby jej za chłopca, gdyby tylko nie ukrywała twarzy. – Wołają na mnie Fay.
- Federico, Luis – przedstawił szybko ich obu Federico wskazując najpierw na siebie, a potem na przyjaciela. Podbiegł i zrównał z nią krok. – Dokąd idziemy?
Spojrzała na niego jakby nie rozumiał podstawowych faktów, po czym uśmiechnęła się z zadowoleniem, patrząc przed siebie.
- Zgubić pogoń – wyjaśniła z prostotą. –  Zaledwie przybyliście i od razu wpadliście na panią Verdader. Fortuna wam nie sprzyja – dorzuciła, zatrzymując się nagle przed jakimiś drzwiami.
Bez wahania otworzyła je i weszła do środka, pokazując im ręką, by szli za nią. W środku panował półmrok, pachniało kurzem i drewnianymi ścinkami. Zza ściany dochodził ich ostry, męski głos, prawdopodobnie właściciela przybytku. Fay poprowadziła ich w jego kierunku, przechodząc do otwartej dla zwiedzających części budynku, jak się okazało - sklepu z zabawkami.
- Dzień dobry, panie Latcherie – powiedziała wesoło, a stojący pośrodku, barczysty mężczyzna odwrócił się i spojrzał na nią, marszcząc groźnie brwi.
Gdyby nie tytułowała go "panem", uznaliby go pewnie za jej ojca. Wyjątkowo przerażającego ojca:  przysadzistego, z krzaczastymi brwiami i o twarzy, o której mogłoby się zdawać, że nigdy nie gościł na niej uśmiech. Typ człowieka, którym straszy się dzieci, kiedy są niegrzeczne albo bierze za model, gdy chce się namalować diabła. Teoretycznie powinno to wpływać raczej niekorzystnie na jego biznes, ale w praktyce jego sklep właściwie bez przerwy oblegany był przez gromadę dzieciaków, chłopców i dziewczynek, zachwycających się wystruganymi w drewnie cudeńkami.
Mężczyzna spojrzał na towarzyszących Fay chłopaków w taki sposób, że oni aż skurczyli się w sobie. Luisowi przypomniała się jego nauczycielka z podstawówki, zwana przez dzieci panią Tyranią, która zawsze niesłusznie posyłała go do kąta.
- Kogoś że znowu przyprowadziła? Utrapienie z tobą mam, dziewucho! – zawołał donośnym głosem, a ona zachichotała i przechodząc obok cmoknęła go przelotem w policzek.
Udobruchała go tym na tyle, że nie powiedział już nic więcej, odprowadził ją tylko wzrokiem z, odrobinę mniej lecz nadal, ponurą miną. Luis i Federico ukłonili mu się w pas i czym prędzej podążyli za nią, ku frontowym drzwiom.
Fay zarzuciła z powrotem kaptur i dopiero wtedy wyszli na jedną z głównych ulic. Przez chwilę wydawało się, że byli całkiem bezpieczni, zwolnili więc kroku i szli przez moment spokojnie, kierując się do wyjścia z miasta. Luis już miał otwierać usta, by podziękować dziewczynie za pomoc, gdy po przeciwnej stronie ulicy zobaczyli dwóch uzbrojonych mężczyzn, którzy rzucili się biegiem w ich kierunku.
- Czy to… - zaczął Federico, jego stopy wrosły na moment w ziemię.
- Strażnicy!
Wiadomość o biegających po mieście demonach musiała już do nich dotrzeć.
Fay, nie czekając na nikogo, zrobiła zgrabny obrót o sto osiemdziesiąt stopni i ze śmiechem pognała przed siebie, a Luis i Federico poszli w jej ślady. Nie udało im się jednak uciec daleko, bo po chwili wpadli prosto na inny oddział straży.
- Stać, w imieniu króla!
Już po nich. Skończą w lochach. Albo i na stryczku, jeśli okaże się, że zbratali się z jakąś złodziejką, czarownicą czy inną średniowieczną kryminalistką. Lub gorzej: ze zwykłą dziewczyną, która zawiśnie tylko dlatego, bo widziano ją w towarzystwie demonów kradnących dech starym babom.
Fay przystanęła, niezadowolona, nie wiadomo jednak czy bardziej dlatego, bo dała się złapać czy może dlatego, bo to koniec całej zabawy. Odrzuciła kaptur i popatrzyła na strażników odważnie, wręcz zuchwale i z niewyjaśnioną dumą. Jeden z mężczyzn wyraźnie się zdziwił, przez twarz drugiego przebiegł cień uśmiechu, a potem stało się coś, co sprawiło, że Luis i Federico mogli tylko gapić się na całą scenę ze zbaraniałymi minami: obaj strażnicy schowali swoje miecze i skłonili się jej nisko, a ona dygnęła niedbale w odpowiedzi, uśmiechając się do nich lekko.
- Panno Fay, cóż pani najlepszego wyprawia? – zapytał jeden z nich, wyraźnie młodszy od drugiego, ale obaj nie mogli mieć wiele więcej niż dwadzieścia parę lat.
- Dzień dobry, Felippe, Humphrey – powiedziała jak gdyby nigdy nic, skłaniając głowę najpierw jednemu, później drugiemu. Wskazała dłonią na Luisa i Federico. – Poznajcie moich drogich przyjaciół, dopiero co przybyli do miasta. Niepokoi mnie, że nie okazuje się im należnego szacunku, ściga, nazywa imieniem demona.
- Z całym szacunkiem, pani, ale gdyby nie uciekali przed strażą, straż nie goniłaby ich. Poza tym pani Verdader…
- Pani Verdader plecie wszystko co jej ślina na język przyniesie – przerwała mu dziewczyna niecierpliwie. –  Ale skoro przekłada pan jej słowa nad moje… – powiedziała i wyciągnęła w jego kierunku obie ręce nadgarstkami do góry. – Niechże więc nas pan wtrąci do lochów.
Strażnik wyglądał jakby rzeczywiście rozważał takie wyjście, lecz wtedy wtrącił się starszy z nich, składając dziewczynie kolejny ukłon.
- Zadziwiające są pani życzenia, panno Fay. – Ich uwadze nie uszedł szczególny rodzaj uśmiechu, który próbował ukryć przy swoim ukłonie. –  Zaszło nieporozumienie. – Zwrócił się do Federico i Luisa. – Pragniemy złożyć wyrazy ubolewania i mieć nadzieję, że ta niefortunna pomyłka nie wpłynie na pobyt panów w naszym mieście. Jesteśmy do usług obu panów. - Raz jeszcze ukłonił się im z szacunkiem, po czym skłonił się Fay - I jak zawsze pani, panno Fay.
Odeszli. Federico obaczył jak rozmawiają z kilkoma mieszkańcami, tłumacząc im coś ze srogimi minami. Kryzys zażegnany.
- Znasz ich? – zapytał Luis, wskazując kciukiem na strażników.
Dziewczyna kiwnęła głową z uśmiechem.
- Humphrey z Nanes i Felippe de Galle, rycerze w służbie jaśnie nam panującego króla.
- Jesteś księżniczką czy kimś takim? – drążył dalej, spoglądając na jej długie rzęsy, delikatny uśmiech i lśniące, ciemne włosy, a zaraz potem na długą pelerynę i męskie, chłopięce właściwie, ubrania i ubrudzone błotem buty.
Kontrast był zachwycający, a i on byłby zachwycony poznając jakąś księżniczkę, i to już pierwszego dnia w mieście. Szczególnie, że księżniczka miała być tak dziarska i po ich stronie.
Roześmiała się wesoło i pokręciła głową. Federico popatrzył na nią uważnie.
- Nie zrozum nas źle, jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc, ale czy nie mogła… pani od razu wyjaśnić im, że nie jesteśmy demonami?
- Może mogłam – odparła z przekorą i spojrzała na nich roziskrzonymi oczyma. – Ale to było ekscytujące, czyż nie? Och, przypomniały mi się dawne stare, dobre czasy – powiedziała radośnie i rozłożyła szeroko ramiona. Zaraz jednak wbiła w nich swoje pełne ciekawości spojrzenie i obaj zrozumieli, że teraz rozpocznie się przesłuchanie, które w końcu musiało się rozpocząć, a oni byli oficjalnie zobowiązani powiedzieć prawdę i tylko prawdę. Albo przynajmniej zbytnio się z nią nie mijać. –  Skąd przybywacie? Zza morza, prawda? Na pewno zza morza, pan Latcherie opowiadał mi o takich jak wy. On też kiedyś dużo podróżował. Może spotkaliście Killiana? Killian Arderne, pewnie przedstawił się wam Killian ‘Nieustraszony’ Arderne. – Uśmiechnęła się szeroko. –  Sam sobie nadał ten przydomek, dureń jeden. Wszystko robi nie po kolei, najpierw się nazwał, a dopiero potem wyruszył w świat by na to miano zasłużyć.
Przez chwilę patrzyli na nią bez słowa, przetrawiając w głowach ten słowotok.
- Przykro mi, panno Fay, ale nie spotkaliśmy nikogo takiego – odezwał się w końcu Federico, pociągając ten wątek, który nie wymagał zbyt wiele mówienia o sobie i który szczęśliwym zbiegiem okoliczności interesował ją najbardziej.
Była wyraźnie rozczarowana, ale machnęła tylko ręką.
- Ale też nie podróżowaliśmy znowu tak dużo, co nie, Fed? – wtrącił szybko Luis, a Federico pokiwał głową. –  To ktoś bliski?
- Przyjaciel – odparła krótko i nie powiedziała już nic więcej na jego temat. Zamiast tego znów przywołała na twarz uśmiech. –  Co was tu sprowadza? Jak długo planujecie zostać?
- Mamy… kilka spraw do załatwienia w okolicy – wytłumaczył niezbyt zręcznie Federico. – Szukamy pracy, ale wygląda na to, że to nie będzie takie proste…
Złapała go za ramię, przerywając mu.
- Znam kogoś, kto potrzebuje pomocy do wypasania owiec – powiedziała z nagłym, dziwnym ożywieniem. Luis pomyślał, że musiała mieć na myśli jakieś ekstremalne wypasanie owiec, bo inaczej nie dało się wytłumaczyć tego przypływu ekscytacji. –  Pani Moreau, mieszka niedaleko miasta. Jej mąż nie żyje, a wszyscy trzej synowie polegli na wojnie. Biedaczka, sama ledwie sobie radzi, a te owce są dla niej tylko troską. Ktoś powinien o nie zadbać. Ma pieniądze, zapłaci wam.
Luis spojrzał na przyjaciela.
- To chyba nie może być zbyt trudne, co?
- Nie będzie jej przeszkadzało, że jesteśmy… no wiesz, demonami?
Roześmiała się.
- Pani Moreau nie wierzy w demony.  – Złapała ich za ręce zanim jeszcze zdążyli podjąć jakąkolwiek decyzję. –  Zaprowadzę was!