Zginą. Zginą niechybnie.
A jeśli przeżyją to on, Federico Alvarez
García, przysięga sobie uroczyście, że zamorduje Luisa gołymi rękami. W głowie
zaczął nawet układać linię obrony, którą przyjmie na rozprawie w sądzie i miał
podstawy wierzyć, że jego kara będzie wyjątkowo łagodna.
Tymczasem największą karą było to: jazda
minivanem tak rozklekotanym, że zdawało się, że rozpadnie się przy każdym
zakręcie. Amortyzatory zdawały się nie istnieć: czuli każdy wybój i każdą
dziurę w jezdni, podskakiwali na siedzeniach prawie z nich spadając i z
trudnością powstrzymywali znajdujący się za nimi bagaż przed zawaleniem się im
na głowy.
A mogli przecież jechać pociągiem! W
spokoju ducha wsłuchiwać się w turkot kół i oglądać krajobraz za oknem, albo
spać, albo grać w karty, albo zanudzić się na śmierć. Każda śmierć byłaby
lepsza niż ta w pordzewiałym samochodzie należącym do pary emerytów: Wasila i
Hasmiki. Hasmik swojego czasu uczyła angielskiego. Wasil najprawdopodobniej był
kierowcą rajdowym i nie potrafił wyzbyć się starych nawyków.
Absolutnie niewytłumaczalne było to, w jaki
sposób Luis zawsze potrafił przeforsować swoje najgłupsze pomysły. Ten jednak
kwalifikował się do jakiejś nowej kategorii głupoty. Autostop! W Gruzji!
Federico nie miał pojęcia jak to się stało,
naprawdę nie miał. W jednym momencie analizowali rozkład jazdy na dworcu
kolejowym, a w drugim siedzieli już upchnięci na tylnym siedzeniu pomiędzy
walizkami, przenośną lodówką i sprzętem do wspinaczki. Musiał mieć jakieś zaćmienie
mózgu, chwilowy niedowład, bo jak inaczej to wytłumaczyć?
Luis tymczasem wyglądał na wniebowziętego.
Chichotał za każdym razem kiedy mocniej nim zarzuciło i ani myślał przypiąć się
pasem. Był pogrążony w wesołej rozmowie z Hasmik; streszczał jej cały swój
życiorys, dość rozsądnie pomijając część o tkwiącym w skórze kamieniu i
czarach. Rozpływał się właśnie nad tym, że pierwszym słowem Carli było „Luj”,
kiedy Wasil mruknął coś w niemożliwym do powtórzenia gruzińskim języku.
- Dojeżdżamy do Mestii – poinformowała ich
Hasmik, jej pooraną zmarszczkami twarz rozjaśnił uśmiech. – Mam nadzieję, że
znajdziecie tu to, czego szukacie.
Tak jakby jeszcze wiedzieli czego szukają.
Niemniej jednak obaj byli bardzo wdzięczni
za dowiezienie ich na miejsce w jednym kawałku i przy wysiadce dziękowali im w
sposób co najmniej wyjątkowo wylewny. Luis wycałował w oba policzki zarówno
Hasmik, jak i jej męża, i pobłogosławił im w dalszej drodze; Federico
ograniczył się do uściśnięcia dłoni. A przynajmniej tak zamierzał, dopóki
kobieta nie zamknęła go w mocnym, serdecznym uścisku.
- Miej na niego oko - mruknęła mu do ucha
tak cicho, że wcale nie był pewien czy to właśnie powiedziała.
- Oczywista sprawa - odparł bez
zastanowienia i poczuł jak kobieta krótko ścisnęła mu dłoń.
Jak bardzo można przywiązać się do kogoś
poznanego tak przypadkowo i tak pobieżnie? Nie wiedział, jednak jeżeli istnieją
na tym świecie ludzie, o których podświadomie się wie, że zasługują na
szczęście, to była to na pewno ta gruzińska para.
Znaleźli się na skraju małej wioski,
usytuowanej pośród pokrytych zielenią wzgórz. Zdawała się być pomiędzy nimi
wręcz ukryta; proste budynki postawione w środku niczego i szumnie
nazwane miasteczkiem. Położone w niewielkim oddaleniu góry nie tylko dodawały
krajobrazowi uroku, ale też potęgowały wrażenie maleńkości i odcięcia od
świata.
Wdychali świeże, górskie powietrze,
przyglądali się wznoszącym się nad zabudowaniami dziewięciu wieżom i przez
kilka chwil nie wiedzieli co robić. Dotarli na miejsce, co teraz? Obaj spodziewali
się, że gdy już postawią stopy w Mestii, coś się wydarzy. Ktoś wyjdzie
im na spotkanie. Nic się nie wydarzyło. Nic.
Federico wystarczyło jedno spojrzenie na
Luisa, by wiedzieć, że teraz to on w pełni przejmuje dowodzenie. Nie
potrzebował nawet śladu zachęty. Zarzucił plecak na ramię i pociągnął
przyjaciela za sobą, wzdłuż brukowanej drogi, prawdopodobnie jedynej tutaj. W
dole dostrzegli połyskującą w słońcu rzekę i, bardziej z braku innych opcji niż
w wiary, ze to coś niezwykłego, uznali ją za dobry omen.
Przechodzili właśnie obok stacji
benzynowej, kiedy Luis zatrzymał się jak wryty.
- Coś czuję! – wykrzyknął ni z tego, ni z
owego.
Wyglądał jakby stracił rozum, nie po raz
pierwszy w życiu, więc jego przyjaciel nie bardzo się tym przejął.
Przejął się za to łysiejący facet nalewający benzynę. Spojrzał na niego z
mieszaniną zaskoczenia i podejrzliwości, co ani trochę nie zdziwiło Federico.
Wszystko w Luisie musiało mu mówić „obcy dziwak”.
Luis nie pokusił się nawet by zatrzymać się
i spokojnie wytłumaczyć, co właściwie poczuł. Zamiast tego popędził przed
siebie i dysząc, wyrzucał z siebie strzępki informacji, z których Federico,
ledwo za nim nadążając, zrozumiał tylko „tutaj”, „ruiny” i „na pewno”.
Kilka minut później stali już pośrodku
wspomnianych przez Luisa, znajdujących się za miasteczkiem ruin.
Najwyraźniej były czymś w stylu atrakcji turystycznej, bo kręciła się wśród
nich spora grupa ludzi, miejscowych i pozamiejscowych. Luis stanął na środku,
rozłożył szeroko ręce i rozejrzał się dookoła. Na ustach miał szeroki uśmiech.
- To tutaj.
Federico, marszcząc brwi od blasku
zachodzącego słońca, szukał wzrokiem czegoś niezwykłego w tej stercie kamieni.
- Co jest tutaj? – zapytał w końcu,
spoglądając na Luisa, a ten tylko pokręcił głową.
- Nie wiem, ale to tutaj – odparł,
zrzucił plecak na ziemię i zaczął wspinać się na pozostałości kamiennego muru.
Usiadł na samym szczycie i rozglądał się po obecnych tam ludziach. Nie minęła
nawet minuta jak podskoczył na miejscu i zachwiał się niebezpiecznie.
- Właź! – zwrócił się do stojącego pod nim
Federico, który pokręcił tylko głową. – To ważne.
Federico westchnął ciężko, a kiedy już
siedzieli obok siebie, mając widok na każdego człowieka znajdującego się w
pobliżu, Luis pokazał mu blond bliźniaczki kryjące się w cieniu.
Pozornie identyczne, ale Luis nie dał się
zwieść ani na moment, miał zbyt dużo doświadczenia w obchodzeniu się z
bliźniaczkami, by uwierzyć w ich jednakowość. Te dwie z resztą zdały mu
się wyjątkowo do siebie niepodobne.
- Jedna ma kryształ – powiedział,
nie potrafiąc ukryć swojej ekscytacji. Federico wybałuszył na niego oczy i sam
o mało nie spadł na ziemię.
- Poważnie? – Patrzył to na Luisa, to na
dziewczyny. W gruncie rzeczy nie widziała w nich nic niezwykłego. – Która?
- Potulna – rzucił pierwszym lepszym
przymiotnikiem, który przyszedł mu do głowy. - I tamta. – Wskazał na blondynkę,
rozmawiającą z jakimś chłopakiem. Zanim Federico zdążył się jej przyjrzeć, Luis
pokazał mu następną osobę: mężczyznę o zamyślonym wyrazie twarzy siedzącego na
uboczu. - On też. I tamten dzieciak – dorzucił, wskazując na drugą
stronę, na kilkunastoletniego chłopaka w towarzystwie niewiele młodszej
dziewczynki.
- Sami blondyni – mruknął bezmyślnie
Federico. – A podobno są na wyginięciu… Jesteś pewien, że przyjmą cię do klubu?
- I jeszcze ruda! – zawołał Luis
triumfalnie, wskazując palcem na rozmawiającą przez telefon kobietę. –
Oni wszyscy są tacy jak ja. – Złapał go za ramiona i potrząsnął
nim lekko. Federico zdecydowanie wolałby, by tego nie robił, nie na takiej
wysokości. - Jesteśmy na miejscu!
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- To co teraz? – zapytał w końcu Federico.
- Czekamy na jakieś fajerwerki? Znaki na niebie? Może przylecą kosmici i
zabiorą was na statek-matkę?
Luis wzruszył ramionami, powietrze jakby
nagle z niego uleciało. Po raz drugi tego dnia spotkało go lekkie
rozczarowanie. Był przekonany, że dotarli do celu, ale co z tego? Nie wiedział,
co dalej.
Federico poklepał go po plecach i ostrożnie
zszedł z muru.
- Znajdźmy jakiś nocleg.
Przez
kilka kolejnych dni Luis przychodził na ruiny, oczekując, że w końcu coś się
wydarzy. Każdego dnia miał nową nadzieję i każdego dnia zostawał jej
bezpardonowo pozbawiony. Kryzys musiał nadejść. I nadszedł.
Kiedy kolejnego dnia zamiast jak zwykle
wyskoczyć z łóżka jak pajacyk na sprężynce, Luis leżał aż do południa,
odmawiając wyjścia choćby na śniadanie, Federico wiedział, że mogło to
oznaczać tylko jedno, i aż jęknął w myślach na tę myśl: jego przyjaciel
pogrążył się w beznadziei. Pogrążenie się w beznadziei było równoważne z
chwilowym spadkiem formy, przejściową formą depresji, niedługim okresem czasu
kiedy Luis tracił sens życia. A przynajmniej twierdził, że tracił. Tak jak było
to irytujące i godne politowania, Federico nie uważał tego za nic nienaturalnego:
w końcu nie da się być wiecznie nabuzowanym. Kluczem na wyciągnięcie go z
letargu był kopniak w twarz. Nie dosłowny. Choć dosłowny pewnie też odniósłby
skutek.
- Daję ci trzy minuty na ogarnięcie się –
zapowiedział Federico nieznoszącym sprzeciwu tonem, zarzucając na siebie
koszulkę.
Luis wyjęczał w odpowiedzi coś
niezrozumiałego i zawinął się w koc, obserwowany w brudnym lustrze przez
Federico. Ten honorowo odczekał obiecane trzy minuty, po czym złapał za krawędź
koca i zrzucił przyjaciela na podłogę. Pochylił się nad nim, przygniatając
lekko kolanem do podłogi.
- Nie po to ciągnąłeś mnie przez pół
świata, żeby odstawiać swoje szopki – powiedział, po czym odszedł od niego i
założył buty. Zatrzymał się przy drzwiach. – Wychodzę. Spotkamy się wieczorem w
barze na dole. Masz mi powiedzieć, w co ubrana była ruda. I twardziel. I
bliźniaczki. Sprawdzę to!
Luis ostatnie metry pokonał w biegu,
tknięty nagłą myślą, że może ich tam nie spotkać. Może się okazać, że to
wszystko tylko mu się wydawało, że ci ludzie byli zwykłymi turystami i więcej
ich nie zobaczy. Musiał dostrzec w tłumie te twarze, musiał poczuć tę dziwną
więź, inaczej straci wszelką nadzieję i wyjdzie na największego kretyna na
świecie.
Z daleka dostrzegł twardziela, który posłał
mu krótkie, zaciekawione spojrzenie. Luis nie sądził, że może aż tak się
ucieszyć na jego widok, wręcz miał ochotę go wyściskać. Powstrzymała go tylko
świadomość, że z racji tego że nie jest ładną dziewczyną, mógłby za coś takiego
dostać od niego po gębie. Mimo wszystko czując się jak kretyn zarejestrował
jego ciemny T-shirt i dżinsowe spodnie. Federico nie mógł wynaleźć mu głupszego
wyzwania, jak zwykle z resztą, właśnie za to tak go kochał. Niedługo potem
znalazł bliźniaczki, sukienka z kołnierzykiem i szorty spodobały mu się o wiele
bardziej, a wyznaczone zadanie wydało się o wiele przyjemniejsze. Przez
kilkanaście minut kręcił się po ruinach, wytężając wzrok w poszukiwaniu rudej,
lecz nigdzie jej nie było. W końcu się poddał.
Oddalił się od ruin, które tym razem
przyniosły mu coś więcej niż tylko rozczarowanie i zagłębił się w niewielkim
zagajniku, znajdującym się tuż obok. Szedł przez chwilę, zupełnie nie
wiedząc dokąd idzie, kiedy spostrzegł siedzącą na uboczu postać.
Pierwsze rzuciły mu się w oczy blond włosy,
od razu wiedział, że musiał to być ktoś z Kryształowego Zakonu Jasnowłosych.
Dostrzegł wybuchy gwałtownego światła, którego źródłem mógł być tylko
płomień, jednak ten płomień musiał znajdować się gdzieś na wysokości jej
dłoni. Najpierw pomyślał o zapałkach, o dziewczynce z zapałkami, ale
szybko musiał porzucić tę myśl, gdy zobaczył, że ogień bierze się znikąd.
Nieznajoma odwróciła się w jego
kierunku. Przez chwile tylko się patrzył, podziwiając jej delikatną urodę. W
końcu przywołał na usta uśmiech.
- Hola - zaczął po hiszpańsku, ale szybko
się zreflektował i przerzucił na angielski: - Dzień dobry.
Dziewczyna wstała z ziemi, jej mina nie
wyrażała zbyt wielkiego entuzjazmu dla jego towarzystwa, może dlatego, bo była
jedną z tych, które nie lubią być nagabywane przez obcych facetów. W lesie. Do
tego ten okropny stereotyp Latynosów jako podrywaczy. Luis zupełnie nie
rozumiał, skąd się wziął.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na klatce
piersiowej i przyglądała mu się uważnie. Luis pilnował się by wysyłać sygnały
mówiące: nie jestem tu by napastować cię seksualnie.
- Cześć – odpowiedziała w końcu,
wciąż na niego patrząc. - Jesteś tu przez kryształ?
Bingo, blondyneczko, pomyślał i bez
zastanowienia sięgnął do zegarka i zdjął go.
- Na to wygląda - odparł, pokazując jej
wewnętrzną część swojego nadgarstka. Dziewczyna zerknęła na jego kryształ i
rozluźniła się zupełnie. - Jestem Luis - dorzucił z uśmiechem, wyciągając
w jej kierunku dłoń.
- Róisín - przywitała się i podała mu
rękę. Jej lekki uśmiech odwrócił jego uwagę na tyle, że mało
brakowało, a w ogóle nie dostrzegłby małego kamyka tkwiącego za jej
uchem, który pokazała mu, odgarniając włosy. - Jesteś Hiszpanem? –
zapytała.
- Peruwiańczykiem, señorita. Dużo
gorętszym od zwykłego Hiszpana - odparł z lekkim uśmiechem i pozornie
niezachwianą pewnością siebie. W głębi ducha czuł jednak, że w oczach
dziewczyny, która prawdopodobnie potrafi ziać ogniem, nie jest nawet
lekko ciepławy.
- W takim razie ogień musiał pomylić
osobę – rzuciła.
- Ewentualnie uznał, że nie potrzebna mi
jeszcze większa zdolność rozpalania - odparł z uśmiechem, bez większego
zastanowienia, co mogło być błędem. Postanowił zmienić temat: – A ty?
Skąd jesteś?
- Jestem z Wicklow. To we wschodniej
Irlandii – odparła.
A więc Irlandka. W uszach rozbrzmiały mu
dudy, lecz dopiero po chwili pomyślał, że chyba pomylił kraje. Zaraz
jednak przyszły mu do głowy inne skojarzenia. Pozbierał je wszystkie w
jedno krótkie, konkretne pytanie:
- Tańczyłaś kiedyś na deszczu w rytm piosenek U2?
Uśmiechnęła się, chyba nieco
zaskoczona.
- A czy to właśnie robi stereotypowy
Irlandczyk? – spytała. - Chyba wolę przekonanie, że wszyscy pasą owce -
zdecydowała, mówiąc bardziej do własnych myśli niż do niego. - Wydaje mi
się, że nigdy nie tańczyłam do U2, nawet bez deszczu - stwierdziła po
chwili bardziej przytomnie, wzruszając ramionami.
- Pasiesz owce? - zapytał odruchowo,
a w jego umyśle pojawiła się urocza pastereczka z Toy Story. Wyobraził sobie
Róisín w jej różowym czepeczku i sukience, dochodząc do wniosku, że byłoby jej
całkiem do twarzy i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak głupio
zabrzmiało jego pytanie.
Potarł dłonią kark i spojrzał na nią
szczerząc zęby. Przez kilka chwil się nie odezwała, wyglądała jakby próbowała
powstrzymać śmiech i robiła to w sposób co najmniej uroczy.
- Nie, ograniczyłam kontakt z owcami
na rzecz studiów – odparła w końcu. - Co robi się w Peru? Poza podrywaniem
wszystkich dziewczyn oczywiście.
Jedno słowo, jedno magiczne słowo i
automatycznie miał przed oczami twarz matki i sióstr. Chciał usłyszeć ich
głosy, późnym wieczorem zjeść z matką kolację na ganku i zabrać dziewczynki na
plażę. Wszystko wskazywało na to, że minie jeszcze sporo czasu zanim będzie
mógł zrobić to wszystko. Z trudem przezwyciężył uczucie obezwładniającej
tęsknoty i uśmiechnął się.
- Poza podrywaniem dziewczyn niewiele
- odparł i żartobliwie puścił do niej oczko. - Żyje się z dnia na dzień,
najlepiej jak się umie - dodał poważniej, wzruszając lekko ramionami. -
Ja lubię jeździć na plażę, trochę surfuję. Nic nadzwyczajnego.
Boże, tak strasznie za nimi tęsknił. Musiał
zmienić temat.
- Co studiujesz? - zapytał, w myślach
próbując zgadnąć jaka może być odpowiedź. Nie przychodziło mu do głowy nic
sensownego.
- Studiowałam reżyserię filmową -
odpowiedziała. - Na szczęście zdążyłam wyrwać im papierek zanim zdecydowałam
się na wycieczkę - dodała jeszcze, wyrywając kilka źdźbeł trawy.
Gwizdnął przeciągle z podziwem.
- A więc rozmawiam z następczynią pana
Scorsese - powiedział z zamyśleniem. Bez słowa sięgnął do plecaka i wygrzebał z
niego długopis, a z kieszeni wyjął wymięty paragon. Rozprostował go na kolanie
i wyciągnął obie te rzeczy w kierunku dziewczyny.
- Na wypadek gdybyś kiedyś stała się zbyt
sławna, daj mi swój autograf.
- To jeszcze nie jestem? - spytała,
imitując zaskoczenie. - W Peru musicie nie mieć telewizji - stwierdziła,
unosząc brwi, po czym wzięła od niego kartkę i długopis i napisała swoje imię.
Uderzył się otwartą dłonią w czoło.
- Tak mi się zdawało, że skądś kojarzę
twoją twarz - powiedział, po czym spojrzał na karteczkę, którą mu oddała. - Bez
dedykacji? - zapytał, udając rozczarowanie.
- Na dedykację trzeba sobie zasłużyć, a
takie faux pas w stylu "nie pamiętam twojej twarzy" chyba tego nie
załatwi - odpowiedziała konspiracyjnym szeptem. - Ale może jeszcze będziesz
miał szansę, mam przeczucie, że nie wydostaniemy się stąd za szybko - dodała,
marszcząc lekko brwi.
Westchnął ciężko i oparł się plecami o pień
drzewa. Te słowa wypowiedziane na głos przez kogoś innego ciążyły o wiele
bardziej.
- Pewnie masz rację - odparł, spoglądając w
niebo. - Chciałbym wiedzieć o co w tym wszystkim chodzi - dodał ciszej wciąż
gapiąc się na chmury, bardziej jakby do siebie niż do niej.
Niewiele było na świecie rzeczy, które
denerwowały go bardziej niż czekanie, lecz jedną z nich zdecydowanie było
czekanie nie wiadomo na co. O wiele bardziej wolałby ciągle być w drodze, niż
dotrzeć i nie wiedzieć, co dalej. Gdyby chociaż ktoś dał mu gwarancję, że coś
się w końcu stanie, może wtedy ta bezczynność byłaby bardziej do zniesienia.
- Ja też – Usłyszał głos Róisín. -
Przyjechanie tutaj wydawało mi się takim świetnym pomysłem, nie musisz się
zastanawiać co dalej, nie czekają cię wybory, ale to wszystko – Bezwiednie
dotknęła kryształu za uchem, a on patrzył na nią z rosnącą ciekawością. Nie
spodziewał się tego rodzaju wyznań. - Będzie pewnie jeszcze bardziej
kłopotliwe. Co ja sobie myślałam - mruknęła. - I nie wiem po co ci to mówię -
dodała na koniec i zaśmiała się nieco nerwowo.
- Bo wspaniale słucham - odparł, wzruszając
lekko ramionami i znów spoglądając w górę. Nie miał zamiaru jej oceniać, ani
tym bardziej prawić morałów. - Mam nadzieję, że wkrótce coś się wyjaśni. Im
szybciej, tym lepiej.
- Może, na razie wszystko jest mocną
abstrakcją, właściwie powinnam przyjechać z kamerą i robić dokument o
największych wynaturzeniach na tej planecie – powiedziała, a Luis uśmiechnął
się szeroko na słowo "wynaturzenia" i spojrzał na nią. Być może
powinien czuć się urażony, ale do tego było mu bardzo daleko.
- I to jest pomysł, pani Scorsese -
pochwalił. - Pamiętaj tylko, żeby filmować mnie od lewej. Lepszy profil.
- Będę pamiętać, jeszcze tylko muszę
uzyskać zgody na filmowanie od rodziców niektórych, a potem pozostanie już
tylko wybranie sukienki na rozdanie Oscarów - stwierdziła, po czym odwróciła
się, usłyszawszy czyjeś kroki. Po chwili stanął przed nimi młody mężczyzna,
towarzysz Róisín, który, jak się zdawało, nawet nie zauważył Luisa.
- Róisín, szukam cię już pół godziny –
powiedział. Bardziej z troską czy wyrzutem, tego Luis nie był pewien. -
Już wyobrażałem sobie jakiś samozapłon albo - Uciął zdanie, nagle zdając sobie
sprawę z obecności chłopaka. Uniósł brew i spojrzał pytająco na Róisín.
- Albo gorzej? - zapytał Luis z uśmiechem.
- Na mojej warcie nie ma mowy o takich rzeczach - dodał, podchodząc do niego z
wyciągniętą dłonią - Jestem Luis, chłopak od wody.
- Jamie, chłopak od gaszenia ognia -
odparł, a Róisín prychnęła na te słowa, podnosząc się z ziemi. - Ale mogę ci
chyba przekazać to zadanie - dorzucił, ignorując reakcję dziewczyny. - Przyda
mi się pomoc eksperta.
Róisín wywróciła oczami i otrzepała
sukienkę.
- Bardzo dobrze idzie mi kontrolowanie
siebie samej, dziękuję – odpowiedziała urażona. Wyraźnie nie trzeba jej było
wiele, by wybuchnąć. - Znudziło ci się skakanie wokół Julie? – zapytała
złośliwie, a Luis zastanowił się czy jest sens pytać, kim jest Julie. Pewnie
nie.
- Siedzisz z nią z własnej woli? Godne
podziwu – Jamie zignorował jej pytanie, kierując do niego swoje słowa. Róisín
westchnęła ostentacyjnie.
Przysłuchiwał się z rozbawieniem ich
wymianie zdań. Wciąż nie wiedział, jakiego rodzaju relacja ich łączy, ale Jaime
zdecydowanie nie wydawał się jednym z tych szalenie zaborczych facetów, a to
zawsze była dobra wiadomość.
- Żartujesz? Jest łagodna jak baranek -
zażartował. - Owieczka - poprawił się zaraz, spoglądając na dziewczynę.
Róisín zrobiła trochę zdziwioną minę, ale
uśmiechnęła się.
- Wow, chyba znamy inną Róisín - stwierdził
Jamie, dając jej lekkiego kuksańca. Dziewczyna poklepała go po ramieniu.
- Słuchaj i się ucz, coś mi się udzieliło
przez mieszkanie w Irlandii - zwróciła się do Jamiego. Chłopak pokiwał głową
nie do końca przekonany.
- Idziecie? - zapytał obojga.
- Sí - powiedział Luis i zerknął na
zegarek. - Mój anioł stróż już się pewnie niecierpliwi - mruknął pod nosem,
myśląc o Federico, który w tym momencie powinien czekać na niego w barze.
Czekał. Nie sam i ani trochę nie
zniecierpliwiony.
- To Nia – przedstawił ciemnowłosą
dziewczynę, kiedy Luis podszedł do ich stolika w zaskakująco zatłoczonym barze.
- Luis – uścisnął jej rękę z uśmiechem, a
dziewczyna odwzajemniła go nieśmiało. Wyglądała na miejscową, nie zachwycała
urodą, ale zdawała się być bardzo sympatyczna.
- Jej rodzina zajmuje się miejscową
biblioteką – dodał Federico, wyraźnie z siebie zadowolony.
- To bardzo… interesujące – Luis ostatnie
słowo skierował do przyjaciela. Nie do końca rozumiał do czego prowadziła ta
rozmowa, ta cała znajomość, lecz następne pytanie zadane dziewczynie rozjaśniło
wszystko.
- Macie jakieś legendy związane z tym
miasteczkiem?
Luis poczuł falę ekscytacji, bezgłośnie
przekazywał przyjacielowi, że jest geniuszem i że go wielbi. Dziewczyna nie
okazała nawet jednej setnej jego entuzjazmu. Wzruszyła ramionami i upiła łyk ze
swojej szklanki.
- Jak każde miasteczko, same brednie.
- Interesujemy się bredniami, jesteśmy z… -
Luis zawahał się i spojrzał bezradnie na przyjaciela.
- Z Peruwiańskiego Stowarzyszenia Mitów i
Baśni – wtrącił bez zająknięcia Federico. - Będziemy bardzo wdzięczni za pomoc.
Posłał jej najbardziej uprzejmy i promienny
uśmiech, na jaki było go stać. Podziałało.
- Moja babcia się w tym… - zająknęła się i
spłonęła rumieńcem. - na tym zna.
- Babcia będzie doskonała.
Nigdy nie przekonali się, czy babcia
rzeczywiście była doskonała. Kilka dni później, gdy właśnie wychodzili jej na
spotkanie, Luisowi zakręciło się w głowie, a to co nastąpiło potem było
najdziwniejszą rzeczą, jaka kiedykolwiek mu się przytrafiła. Tak jakby zupełnie
stracił kontrolę nad swoim ciałem, jakby ogarnął go paraliż albo jego dusza
uciekała z ciała. Chciał poruszyć ręką, ale nie mógł, głos uwiązł mu w krtani.
Gdyby to uczucie nie było tak realne, pomyślałby, że śni.
Zamrugał. Zdał sobie sprawę, że leży na
ziemi i wpatruje się w leniwie płynące po niebie obłoki. Podniósł się i
rozejrzał dookoła. To zdecydowanie nie wyglądało jak ich pokój, ani nawet jak
szpital, w którym powinien był się znaleźć po tego typu odczuciach.
Siedział nad brzegiem jeziorka, na polanie
otoczonej gęstym lasem, pośrodku której stała mała chatka. Nie był sam. Byli
tam wszyscy ludzie, których zidentyfikował jako posiadaczy kryształów, oraz
kilka osób, które ich nie miały. Obrócił się gwałtownie i napotkał zszokowane
spojrzenie Federico. Pierwszy raz odczuł tak wielką ulgę, że miał go przy
sobie.