- Nareszcie jesteście. Długo kazaliście na
siebie czekać – rozległ się głos, a spojrzenia wszystkich siedzących ze
zbaraniałymi minami na trawie ludzi powędrowały w kierunku jego źródła. Źródłem
okazał się niski, pomarszczony i siwiuteńki mężczyzna, siedzący w bujanym
fotelu przy chatce, w ustach trzymał drewnianą fajkę. - Witajcie w Mistyi. Moje
imię brzmi Oren i to ja was tu wezwałem. Od dzisiaj jestem waszym mentorem,
który pomoże wam w wypełnieniu waszej misji.
Mentor. Doskonale. Zaraz usłyszą -
był tego pewien, bo widział zbyt wiele filmów na ten temat, aby nie wiedzieć -
jak to świat znajduje się w niebezpieczeństwie i oni są jedynymi, którzy mogą
coś z tym zrobić. Uśmiech, który zabłąkał się na jego ustach, poszerzył się
momentalnie, kiedy odruchowo spojrzał na Federico, którego mina wyrażała tylko
jedną myśl: to nie dzieje się naprawdę.
- Jakiej misji? – Tylko twardziel zachował
odpowiednią dawkę zimnej krwi i rozsądku, by zadać to pytanie na głos.
Staruszek jednak wcale nie kwapił się do
odpowiedzi. Spoglądał na wszystkich obecnych bez słowa, wypuszczając z ust
kłąbki dymu. Ubrany w dziwne, starodawne ubrania sprawiał surrealistyczne
wrażenie, tak jakby niewystarczająco surrealistyczne było to, że nagle znaleźli
się na środku łąki.
- Skoro tu jesteście, to domyślam się, że
każde z was posiada kryształ i w miarę zdaje sobie sprawę z faktu, że jesteście
posiadaczami niezwykłej mocy.
Luis parsknął śmiechem. W miarę sobie
zdawał.
- Cała wasza moc i wszystkie siedem
kryształów należało kiedyś do mojej siostry Nityi. Dostała je od naszego ojca
Artymosa, w ramach pomocy w walce przeciwko złu. Jednak zło zbyt mocno wkradło
się w serca ludzi i doprowadziło ją do zagłady. Wysłałem kryształy w świat, by
znalazły godnych posiadaczy i oto jesteście.
To nawet więcej niż się spodziewał.
Brzmiało nie jak film, a bardziej jak legendy, których jako mały i
nie-znowu-taki-mały dzieciak nasłuchał się w życiu całkiem sporo i które
przecież zwykle nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Tak przynajmniej
podpowiadał rozsądek, nauczyciel fizyki i jego ojciec.
- Nie żyje – powiedział Oren najzwyczajniej
w świecie, zbijając tym samym z tropu ładną szatynkę, która najwyraźniej zadała
jakieś pytanie, którego Luis nie usłyszał.
- Kto nie żyje? – zapytał szeptem. Jego
siostra, brzmiała bezgłośna odpowiedź Federico.
Po dłuższej chwili starzec wstał z bujanego fotela i westchnął
ciężko.
– Ale opowiem wam o tym i wielu innych
rzeczach później – stwierdził z dziwnym zmęczeniem. - Na razie powinniście się
rozgościć i zrobić ze sobą porządek.
Powoli skierował się do swojej chatki,
nakazując gestem, by wszyscy udali się za nim. Luis i Federico zerknęli na
niewielkich rozmiarów budynek, po czym ze zdziwieniem popatrzyli po sobie i bez
słowa ruszyli za mężczyzną. Weszli do środka i zobaczyli jak staruszek odgarnia
na bok skórę niedźwiedzia leżącą na podłodze, odsłaniając ukrytą klapę.
Podniósł ją bez wysiłku i, wciąż uporczywie milcząc, zszedł schodami na dół.
Nie zastanawiając się nawet pół sekundy i nie czekając na nikogo, Luis ruszył w
ślad za nim, po piętach deptał mu Federico. Na dole zobaczyli słabo oświetlone
korytarze i całe mnóstwo zamkniętych drzwi. W powietrzu unosił się ledwo
wyczuwalny zapach wilgoci.
- Macie tutaj mnóstwo pokoi. Każdy znajdzie
coś dla siebie – odezwał się Oren tonem przewodnika, kiedy wszyscy już byli na
dole. – Jeśli drzwi są zamknięte, to oznacza, że jest to moje prywatne
pomieszczenie, do którego macie kategoryczny zakaz wejścia – dorzucił
ostrzegawczo.
Prowadził ich długimi korytarzami, które teraz zdawały się im
wręcz labiryntem, aż w końcu doszli do dużych, dębowych drzwi. Oren otworzył je
i wszyscy weszli do przestronnego, całkiem przyjemnego pomieszczenia z ławami,
stołem, kominkiem i dość sporą skrzynią, z której mężczyzna zaczął wyciągać
ubrania i podawać je zgromadzonym.
Przezornie postanowili zająć pokój przy
kuchni. Dwa łóżka, szafa, stolik, na stoliku biała świeczka. Federico podszedł
do łóżka po prawej i rzucił na nie otrzymane ubrania, lnianą koszulę i spodnie,
i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nie bez słowa, tak jakby miał nadzieję
na znalezienie odpowiedzi w kawałku materiału. W gruncie rzeczy nie miał
pojęcia co o tym wszystkim myśleć. Próbował ułożyć sobie w głowie tę historię,
ale każde rozwiązanie zmuszony był odrzucić jako brzmiące zbyt
nieprawdopodobnie. To znaczy, będąc ze sobą w stu procentach szczerym, zmuszony
byłby odrzucić. Kiedyś. Kiedyś, kiedy jego najlepszy przyjaciel nie
potrafił zasklepiać ran, a woda wcale nie chciała się go słuchać. Teraz, choć
miał taką ochotę, nie był w stanie wykluczyć niczego i myśli, pod wpływem
których kiedyś drwiąco by się roześmiał, teraz z uporem powracały, jawiąc się
jako rzeczywistość.
Odwrócił się. Wystarczyło mu jedno
spojrzenie na Luisa, by wiedzieć, a w sytuacji w której właśnie się znajdowali
nie było to nic niezwykłego, że coś go dręczy.
- Co jest? – zapytał.
Luis przez chwilę milczał wpatrując się w
podłogę, tak jakby nie wiedział co powiedzieć, albo - co bardziej prawdopodobne
- tak jakby było za dużo rzeczy które chciał powiedzieć. W końcu podniósł
wzrok, a jego przyjaciel bezwiednie zacisnął dłoń w pięść napotkawszy spojrzenie
zagubionego dzieciaka, spojrzenie będące cieniem tego, które kiedyś widywał
zdecydowanie zbyt często i którego miał nadzieję już nigdy więcej nie oglądać.
- Gdzie my jesteśmy?
Federico westchnął ciężko i usiadł na swoim
łóżku.
- Chciałbym to wiedzieć, mój mały
Posejdonie. Mój telefon padł. Bez powodu. Zerkając na nasze wdzianka i biorąc
pod uwagę, że nic mnie już nie zaskoczy… – Zamilkł i podszedł do okna, by za
nie wyjrzeć. Porośnięta trawą polana i ledwo dostrzegalna ścieżka prowadząca do
lasu przywiodła mu na myśl baśń o Czerwonym Kapturku. Ciekawe tylko jakiego
typu wilki mają się pojawić w ich historii. Zastukał paznokciem o parapet. -
Przenieśliśmy się w czasie.
Luis spojrzał na niego z powagą. Federico
zawsze był jego głosem rozsądku. Co robić, kiedy głos rozsądku przestaje
brzmieć rozsądnie? A może wcale nie przestaje? Mimo wszystko spodziewał się (a
może miał nadzieję?) usłyszeć coś zgoła innego, coś bardziej logicznego i
dającego się ogarnąć umysłem. Tajny program rządowy albo program telewizyjny z
ukrytymi kamerami.
- Poważnie?
Federico wzruszył ramionami i odwrócił się
twarzą do przyjaciela.
- Z naukowego punktu widzenia jest to
równie niemożliwe jak podgrzewanie wody siłą woli.
Luis westchnął ciężko. Zamiast odpowiedzi,
mnożyły się pytania. Już nawet nie był pewien czy chciał się dowiedzieć, o co w
tym wszystkim chodzi.
- Twój telefon padł?
- Kompletnie.
- Ja w ogóle nie mam swoich rzeczy.
Odzyskamy je?
- Nie sądzę.
- Nie mam jak się skonta...
Nie musiał nawet kończyć.
- Znajdziemy sposób.
Luis pokiwał głową i znów zamilkł. Potarł
dłońmi twarz, po czym spojrzał na przyjaciela.
- Cokolwiek tu robimy… To chyba poważne –
powiedział, nie umiejąc nawet ubrać w słowa swoich obaw, nie do końca tego
chcąc. Nie musiał. Federico znał go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, co właśnie
zostało powiedziane. Usiadł obok niego i złapał go za rękę.
- Ten cały Oren nie wygląda na kogoś, kto
nie wie co robi, ok? – powiedział, starając się włożyć w te słowa tyle
przekonania, ile tylko było go stać. – Skoro to my tu jesteśmy, to znaczy
że nie ma nikogo, kto zrobiłby to lepiej.
Luis zakrył drugą dłonią jego rękę i w
końcu się uśmiechnął.
- Pewnie.
Byli właśnie w trakcie zwiedzania chaty,
czy też jej podziemi, kiedy usłyszeli jakieś zamieszanie i głos zwołujący
wszystkich, by zebrali się na zewnątrz. Z pewnym ociąganiem opuścili pokój
pełen dziwnych medykamentów, a kiedy wyszli z chaty, ze zdziwieniem
spostrzegli, że zapadł wieczór.
Ludzie zebrali się przy niewielkim ognisku,
Oren siedział na honorowym miejscu.
- Ach, jak miło posiedzieć sobie przy ogniu
– rzekł beztrosko i wyciągnął dłonie nad płomieniem, by je ogrzać. – To mi
przypomina pożar miasta w 649 roku – zaczął wspominać. Na moment pogrążył się w
zadumie, a Federico ze zdziwieniem zanotował cień delikatnego uśmiechu na jego
ustach.
Rzeczywiście, to musiało być wspaniałe
wspomnienie.
Luis z niecierpliwością skubał źdźbło
trawy. Nadszedł moment na który czekał od tak dawna i wzbierała w nim
niecierpliwość. Czuł, że starszy pan ma do opowiedzenia niezwykłą historię, a
on zawsze lubił niezwykłe historie. Jeżeli dodatkowo ta historia miała
wyjaśniać wszystko, co się z nim działo i w co właściwie został wplątany, tym
bardziej nie mógł się jej doczekać. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć,
kiedy odezwała się Róisín.
- A mi przypomina o uciążliwych
zdolnościach, które wszyscy mamy – sarknęła i odsunęła się od swojego
przyjaciela, który szturchnął ją lekko w ramach upomnienia. – Wydaje mi się, że
nikt nas tu nie ściągnął na wspominki przy ognisku, więc przejdźmy do rzeczy –
dodała lodowatym tonem.
- Urocza – mruknął z sarkazmem gdzieś koło
jego ucha Federico, a Luis uśmiechnął się szeroko.
- Absolutnie.
- No tak, czas na opowieść – zreflektował
się Oren. – To może najpierw opowiem wam o Nityi? Albo lepiej zacznę od
samego początku, od ojca – zastanowił się, a Luis poczuł przyjemny przypływ
ciekawości i ekscytacji, które odczuwał zawsze wtedy, kiedy zbierali się przy
ognisku po to, aby posłuchać indiańskich opowieści dziadków Federico. – W
czasach kiedy świat dopiero miał się narodzić istniały tylko dwie moce, dwie
istoty, od których wszystko wzięło swój początek. Jedną z tych istot był ojciec
mój i Nityi - Artymos, natomiast druga moc została obleczona w ciało Sanayi. I
tak jak nasz pan ojciec był narzędziem dobra, tak Sanaya utożsamiała wszystko
to, co złe. Uzupełniali się wzajemnie i istnieli dzięki sobie, gdyż tak jak nie
może być światła bez ciemności, tak nie istnieje dobro bez zła. Artymos
stworzył tą część świata która wydaje wam się dobra i piękna, natomiast dzięki
Sanayi ludzie poznają smak cierpienia, strach i ciemność, ale także morderstwo
czy gwałt. Ja i Nitya byliśmy dziećmi Artymosa, stworzonymi po to, by pomagać
naszemu Panu ojcu w jego dążeniach. Zapytacie pewnie jakież były jego plany?
Cóż, był wizjonerem - chciał stworzyć utopię, świat nie skażony złem. Z
perspektywy czasu dostrzegam w jego działaniach pewien absurd... Ale teraz jest
już to nieważne. Nitya została Panią Żywiołów, siedmiu mocy, które
reprezentowały kryształy. Jednak Sanaya nie pozostała bierna. Wydała na świat
swojego potomka Karainela. Zarówno on jak i jego matka chcieli pogrążyć świat w
ciemności. Największej ciemności jaką możecie sobie wyobrazić - w mroku,
tkwiącym w ludzkich sercach. Kiedy mój ojciec stwarzał bowiem człowieka, Sanaya
w jego sercu ukryła okruch zła. Zauważyliśmy ten okruch, kiedy ludzie po raz
pierwszy popełnili zbrodnię. Jednak stał się on częścią ludzkiej natury,
niemożliwą do usunięcia. Karainel walczył z nami przez tysiąclecia, raz po raz
atakując, a jednak mi i Nityi udawało się wspólnie odeprzeć jego atak, choć
okruszyna ciemności w ludzkich sercach rosła w siłę. W końcu u niektórych była
na tyle wielka, że ośmielili się podnieść rękę na córkę ich Stwórcy. Nie
rozumieli że Nitya chroni ich przed nimi samymi, zaczął więc ogarniać ich
strach, uczucie stworzone przez Sanayę. Zamordowali więc Nityę... Może jesteśmy
wieczni, ale nie nieśmiertelni. Starzejemy się i chociaż żyję już tysiące lat,
pamiętam narodziny skał, które dzisiaj są już szczytami gór, to jestem
śmiertelny. Tak jak i śmiertelna była Nitya...
Oren zasępił się, a Luis ani myślał go
pośpieszać. Choć cała ta historia – z której chłonął łapczywie każde słowo –
brzmiała zbyt nieprawdopodobnie i w pewien sposób negowała wszystko, w co do
tej pory wierzył, to była ona jedyną prawdą, która została mu zaproponowana. A
on w dziwny, a jednocześnie zupełnie naturalny sposób ją zaakceptował. Tak
jakby od początku wiedział o wszystkim i potrzebował jedynie przypomnienia.
Nadal jednak czekał na ciąg dalszy, bo wciąż nie wiedział co on miałby zrobić,
jaka była rola przeznaczona jemu. Bogowie tworzący świat, dobro i zło -
czego mogli od niego oczekiwać? Był w końcu tylko człowiekiem.
- Nitya była Panią Żywiołów zaklętych w
kryształy, dlaczego więc kryształy nie zginęły wraz z nią , tylko znalazły się
w naszych czasach i w naszym posiadaniu? – zapytał twardziel, a jego mina nie
zdradzała niczego, a już na pewno nie rozterek podobnych do tych, które
odczuwał Luis. Wyglądał na typ człowieka, który napotkawszy problem od razu go
rozwiązują, a znajdując się w nowej sytuacji, potrafią się do niej doskonale
dostosować.
- Dzięki mnie. Kiedy Nitya zginęła
pozostały po niej kryształy. Siedem kryształów będących zaklętymi mocami
żywiołów: ognia, wody, ziemi, wiatru, umysłu, ciała i energii. Wysłałem je w
któryś ze światów, by odnalazły godnych siebie właścicieli i sprowadziły ich w
miejsce, które w ich, w waszym świecie, odpowiadało miejscu, w którym zginęła
Nitya i w którym narodziły się kryształy. Sprowadziłem was tutaj.
- Gdzie właściwie znajduje się to tutaj? –
drążył twardziel.
- Nie powiedziałem wam, gdzie jesteście?
Wybaczcie nieuwagę staruszka – odparł Oren. - Witajcie w Mistyi, stolicy Anani.
Jest rok 1354.
Luis bezwiednie rozdziawił usta.
- Który? - wyjąkał z niedowierzaniem.
Niedowierzaniem spowodowanym nie tyle zaskoczeniem nowością tego stwierdzenia,
a tym, że Federico tak bardzo miał rację. Zerknął na niego. Cóż, Federico
zawsze ma rację. Zazwyczaj. Często.
- 1354 - powtórzył Oren z niezmąconym
spokojem, który nie udzielił się nikomu.
- Czyli ludzie nie mają pojęcia o istnieniu
Ameryk – mruknął Luis, a Federico kiwnął głową.
- A Ziemia wciąż jest płaska.
- Cudnie.
- Średniowiecze?! – zawołała nagle ze
wzburzeniem Róisín, a oni spojrzeli na nią z zaskoczeniem. – Nie jestem
stworzona do życia w Średniowieczu. Jest jakiś powód, dla którego urodziłam się
w XX wieku .
- Aż dziwne, ale pierwszy raz się zgadzam z
Róisín - mruknęła jedna z bliźniaczek, ta żwawsza.
Luis uniósł brwi i uśmiechnął się lekko,
prawie niedostrzegalnie i wymienił szybkie spojrzenie z Federico, który
zareagował na słowa dziewczyny w podobny sposób. Czyżby już pojawiały się
między nimi jakieś napięcia? Kobiety...
- Nie przesadzaj Róisín - odezwał się nagle
blondwłosy dzieciak, a Luis powinszował mu w duchu tej pewności siebie, która
pozwala mu zwracać się do niej w ten sposób. A może po prostu nie był świadomy
tego, że w każdej chwili jego nogawka może zająć się ogniem? W każdym razie
zapowiadało się zabawnie. - Tak naprawdę nikt z nas nie wie jak się tutaj
odnaleźć, więc nie jesteś jedyna.
Trochę zaskakująco, lecz szczęśliwie dla
niego, dziewczyna niczego mu nie przypiekła ani nie odgryzła mu głowy,
ograniczyła się jedynie do nieprzychylnego spojrzenia.
- Jak to "jesteśmy w
średniowieczu?" Przecież to niemożliwe... – powtórzyła bezradnie rudowłosa
dziewczyna siedząca obok, a Luis uśmiechnął się lekko. "Przecież to
niemożliwe" wypadło z jego słownika już jakiś czas temu.
- Jest powód, dla którego trafiliście tutaj
– powiedział Oren spoglądając bystro na każdego, zarówno posiadacza kryształu
jak i osobie im towarzyszącej. - Wspominałem o misji, prawda? Po śmierci Nityi
wrócił Karainel. Świat pochłonęło zło, którego nie jesteście w stanie sobie
wyobrazić. Nie chodzi tylko o ludzką naturę, chociaż i ona daje się we znaki.
Ludzie słabych charakterów zostali opanowaniu przez mrok tkwiący w ich duszy. W
Anani, a niedługo w całym znanym nam świecie ludzie zaczną mordować, grabić i
gwałcić, ku uciesze Karainela. Jednak wisi nad nami także i większa groźba.
Sanaya wyposażyła swego potomka w potężną moc, zaklętą w siedem czarnych
kryształów. Każdy z nich odzwierciedla grzech. Karainel chce zjednoczyć
posiadaczy kryształów grzechów, a musicie wiedzieć, że razem są niepokonani.
Kiedy ta misja mu się powiedzie na świecie nie będzie już nic dobrego. Niech
każdy z was pomyśli o tym co kocha, co wydaje mu się piękne, a potem niech
wyobrazi sobie, że nie tylko to wszystko przestaje istnieć, ale i wszelkie
plany i marzenia obracają się w niwecz – opowiedział, po czym zawiesił
opowieść. To był najwyraźniej moment, w którym każdy powinien sobie wyobrażać,
ale Luis nie miał takiego zamiaru. – Widzicie to? Taki los czeka nasze światy,
jeżeli nie wypełnicie swej misji: jeżeli nie odnajdziecie posiadaczy kryształów
grzechu i ich nie zniszczycie. Nie oszukujcie się jednak. Oni także chcą
zwyciężyć w tej walce.
Brzmiało jeszcze gorszej niż sobie
wyobrażał. Mrok tkwiący w duszy i uosobienia grzechów? Czy z czymś takim da się
w ogóle walczyć? I jak właściwie miała się do tego przydać jego moc? Miał
pochlapać wodą każdego, kto będzie chciał kogoś okraść, oszukać, zamordować –
niczym jakiś zwariowany ksiądz? To może od razu wezmą zbiorową, ogólnoświatową
kąpiel?
A może… Może jednak miał wybór? Może mógł
jeszcze się wycofać i wrócić do domu? W końcu nigdy się na to nie pisał, nigdy
nie twierdził, że jest w stanie wziąć odpowiedzialność za… cóż, całą ludzkość i
uratować świat.
- Em... Mistrzu... Senseiu... Szefie... -
zaczął, niepewny jak zwracając się do staruszka. - Nie wiem jak pozostali, ale
ja chyba nie za bardzo nadaję się do ratowania świata.
- Nie masz wyboru - uciął krótko Oren,
wyglądał na raczej zirytowanego.
Odpowiedź była tak krótka i gwałtowna, że
Luis przez chwilę bezmyślnie gapił się w przestrzeń. Dopiero później nagrodził
staruszka za zupełny brak zrozumienia dla jego rozterek moralnych wiązanką
najbardziej doborowych przekleństw istniejących w języku hiszpańskim.
- Podsumowując: zostaliśmy wybrani, bez
żadnego konkretnego powodu, wysłani w czasy, w których nikt nie słyszał o
bieżącej wodzie, mamy narażać nasze życie w walce ze złem i nikt nawet nie
zapyta nas o zdanie? - spytała Róisín, wpatrując się w Orena.
- A ona jak zwykle marudzi - mruknął pod
nosem Matheo. Luis pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to dzieciak wkrótce
będzie miał okazję nauczyć się na własnej skórze znaczenia powiedzenia
"nie igraj z ogniem". Zachichotał pod nosem widząc jak Róisín zaciska
zęby, wściekła jak osa. Doszedł jednak do wniosku, że poparzenie któregokolwiek
stopnia nie będzie najlepszym sposobem na przełamanie pierwszych lodów i
postanowił rozładować nieco sytuację.
- Jeżeli chodzi o wodę... - wtrącił,
uśmiech na jego twarzy stopniowo się poszerzał. Federico pokręcił z rezygnacją
głową, słusznie przeczuwając, że jego przyjaciel nie ma nic mądrego do
powiedzenia. - To ja zawsze chętnie służę pomocą przy kąpieli.
- O tak! Ja chętnie... - zaczęła
bliźniaczka z entuzjazmem. Luis spojrzał na nią, nieco zaskoczony, ale nie
niezadowolony z jej reakcji. Uśmiechnął się do niej, ale dziewczyna wyraźnie
speszyła się trochę pod wpływem karcącego spojrzenia siostry. - Nieważne...
Luis wyszczerzył zęby w niepoprawnym
uśmiechu, a Federico pokręcił głowa raz jeszcze, tym razem przygryzając wargę,
w próbie zamaskowania swojego rozbawienia.
- Kontynuując - odezwał się Oren,
przesadnie akcentując to słowo. Nie wyglądał na zachwyconego. - I tak, i nie.
Zostaliście wybrani z konkretnego powodu, ale masz rację, w tym momencie nikt
nie będzie pytał was o zdanie – rzekł chłodno.
- A ja już myślałam, że te stroje to
wystarczający żart, a tu no proszę - zostaliśmy uwięzieni w jakimś
średniowieczu, by pomóc ludziom, których nie znamy? Ktoś musiał już z góry
założyć, że się nie zgodzimy. Chyba nawet wiem kto - burknęła wściekle ta sam
bliźniaczka, spoglądając sugestywnie na staruszka.
- Kolejny ognisty charakterek – mruknął
Federico, zerkając na przyjaciela. – Będziesz miał co robić.
- Możemy tu utknąć na zawsze... - szepnęła
ledwo dosłyszalnie druga bliźniaczka, do tej pory milcząca. Przez chwilę Luis
miał wrażenie, że w jej oczach błysnęły łzy i na ten widok jego serce
momentalnie stopniało. Bezradność wymalowana na jej twarzy była najbardziej
uroczą rzeczą, jaką widział odkąd zostali przeniesieni do tego całego
średniowiecza. Aż miał ochotę ją przytulić.
-Ale... ale... - jąkała się ruda, nie
wiedząc co odpowiedzieć na tę szokującą nowinę - Nie możemy wrócić do domu? Ile
to wszystko potrwa?
- Jeżeli w ogóle myślicie o powrocie, o
wszystkim tym co drogie waszemu sercu, to musicie wykonać zadanie, które wam
powierzył los. Jeśli tak się nie stanie, obawiam się, że nie będziecie mieli do
czego i kogo wracać. Na razie jednak nie smućcie się. Chciałbym bliżej poznać
spadkobierców dziedzictwa Nityi, a także wasze moce – zapowiedział staruszek,
uśmiechając się lekko do wszystkich.
Nadszedł czas na wieczorek zapoznawczy.
- No więc, może ja zacznę – odezwał się
nieustraszony blond chłopaczek, zdecydowanie najmłodszy z nich wszystkich. Jego
jeszcze młodsza siostra zachichotała. - Nazywam się Matheo i pochodzę z pewnego
malowniczego, nadmorskiego miasta we Francji. A to jak znalazłem kryształ...
Właściwie to nie ja go znalazłem, tylko mój pies. Bella wskoczyła mi na kolana,
ja złapałem za kryształ, chciałem go wyciągnąć i gdy tylko dotknąłem go,
zobaczyłem tylko jasne światło, a później zemdlałem.
- Tak, obudziłeś się na podłodze i nie
wiedziałeś, co się dzieje - wtrąciła siostra. - Napędziłeś mi wtedy niezłego
strachu. - Dziewczynka roześmiała się opowiadając.
Luis zastanawiał się tylko, kto pozwolił
takim dzieciakom podróżować bez opieki. I dlaczego w ogóle sensei zrzucił na
nich taką odpowiedzialność? On sam nie uważał siebie za najlepszy z możliwych
wyborów, ale takie dzieci to już zupełne nieporozumienie. Zaczynał wątpić w
wszechmądrość Orena. Federico najwyraźniej pomyślał o tym samym, bo szeptem
zapytał przyjaciela o ich wiek. Luis potrafił tylko pokręcić głową.
- Tak. Mój żywioł to ziemia, no a wy... Jak
dostaliście kryształ? - zapytał Matheo.
- Ja natomiast znalazłam kryształ w dość
dziwny sposób... - zaczęła rudowłosa dziewczyna. - Przed sklepem napadł mnie
mężczyzna, któremu ów kryształ służył jako kolczyk. W obronie wyrwałam mu go w
brutalny sposób. - Uśmiechnęła się delikatnie, a Luis wyobraził ją sobie jak w
stroju ninja skopała tyłek jakiemuś dupkowi i pokiwał głową z uznaniem. - A
potem go dotknęłam... i stało się to, co się stało.
W tym momencie Luis doszedł do wniosku, że
nie ma na co czekać i najwyższa pora na niego.
- Dwa lata temu, gorące Peru, słoneczny
dzień, plaża, wiatr we włosach... - odezwał się, jednocześnie mocując się z
paskiem od zegarka. W końcu zdjął go i pokazał pozostałym wewnętrzna część
nadgarstka. - W piasku to maleństwo. Przeczepiło się do mnie i od tamtej pory
niestraszne mi odwodnienie - rzucił z lekkim uśmiechem, gromadząc w dłoniach
kropelki rosy.
Nikt nie był pod wrażeniem.
Luis nie dał po sobie poznać, ale wzdrygnął
się lekko, kiedy głos zabrał twardziel, jego ton suchy i obojętny.
- Kryształ odnalazł mnie już ponad dziesięć
lat temu w Szkocji podczas nurkowania – rzucił. – Potrafię zmienić swoje ciało,
tak by wyglądać jak ktoś, kogo widziałem przynajmniej raz w życiu.
- Wspaniale - powiedział staruszek, kiedy
mężczyzna zamilkł i nic nie wskazywało na to, że zamierza cokolwiek dodać. -
Mamy więc żywioł ziemi, żywioł energii , a także żywioł wody i ciała. Gdzieś
wśród was są jeszcze posiadacze kryształów ognia, wiatru i umysłu...
– Pamiątka ze straganu w Irlandii –
odezwała się Róisín, na chwilę odsłaniając kryształ za uchem. – A co do mojego
żywiołu – dodała po chwili, rozszerzając zasięg ognia w stronę Matheo. – To
dzięki niemu możemy sobie tak miło pogawędzić i usmażyć marshmallows.
- Oznacza to mniej więcej tyle, że wszyscy,
którzy nie są superbohaterami powinni nosić przy sobie gaśnice – dorzucił
Jamie, za co Róisín uderzyła go lekko w tył głowy.
- Raczej nie miałam okazji jeszcze z nikim
dłużej rozmawiać, więc tak na początek nazywam się Leah. – zaczęła szatynka,
której Luis nie dostrzegł wcześniej w Mestii. - Kryształ znalazłam prawie rok
temu i żywioł jakim władam to umysł. Jeszcze do końca nie wiem jak działa, ale
mogę z pewnością kierować waszym ciałem poprzez myśli. – Zarumieniła się, więc
Luis uznał, że dobre wychowanie wymaga, aby stłumić chęć poproszenia jej o
przejęcie kontrolę nad jego ciałem. - I to chyba tyle. To jest moja
przyjaciółka, Marlene - wskazała na blondynkę siedzącą obok niej. - Dzięki niej
pojawiłam się tu tak szybko.
Dziewczyna zwana Marlene kiwnęła do
wszystkich głową i uśmiechnęła się ciepło. Luis pomachał do niej, ale chyba
tego nie zauważyła.
Została jeszcze tylko bliźniaczka. Kilka
osób spojrzało na nią z wyczekiwaniem.
- Ja... Jestem Josefina i...
- Sefi! - wtrąciła się Julie.
- No tak, Sefi - poprawiła się blondynka.
Zastanawiała się, co powiedzieć. - Znalazłyśmy kryształ pięć lat temu podczas
spaceru w lesie. Właściwie to Julie go znalazła... - zawiesiła głos i spojrzała
na siostrę. Wyglądała na tak skrępowaną, że Luisowi zrobiło się jej szkoda.
- I od tego czasu Sefi puszcza wiatry –
dopowiedziała dość niefortunnie jej siostra. Po chwili się roześmiała, jednak
Luis, widząc jak wielkie przerażenie maluje się na twarzy Sefi, nie potrafił
przyłączyć się do jej śmiechu. - Nie o to mi chodziło. Od tamtego czasu wysyła
wiatry we wszystkie strony świata, więc żadne tornado nam nie grozi –
zakończyła.
A więc to wszyscy. Zbieranina ludzi, a nikt
z nich nie wyglądał na gotowego na ich wielką misję ratowania świata. No, może
twardziel. Twardziel zdawał się być całkiem gotowy. I ruda. Ruda wyglądała na
zdeterminowaną. Poza nimi, wszyscy wydawali się być przytłoczeni i niepewni
przyszłości.
- Miło mi was wszystkich poznać i jeszcze
raz przywitać w Mistyi - powiedział Oren z pewną oficjalnością. - Powinniście
się wszyscy dobrze poznać, bo czeka was niezwykła, lecz trudna przygoda.
Będziecie potrzebować wzajemnego wsparcia i zaufania.
O tak. To na pewno.