sobota, 22 grudnia 2012

Rozdział 2


Musiał próbować kilka razy zanim udało mu się otworzyć drzwi. Miał niejasne poczucie, że recepcjonistka coś o wspominała o ‘nie do końca sprawnych’ zamkach, jednak miała zbyt uroczy uśmiech by Luis skupiał się na tak nieistotnych szczegółach jak ten, co ona właściwie do niego mówiła. Wszystkie formalności pozostawił do załatwienia Federico, który nie zgłosił nawet cienia sprzeciwu, a więc on zajmował się tylko pełną zachwytu kontemplacją.
Gdy w końcu udało im się dostać do pokoju, padł na łóżko bez sił i od razu tego pożałował, czując wpijającą mu się w plecy sprężynę. Syknął cicho i potarł dłonią bolące miejsce, ignorując nieco pobłażliwe spojrzenie przyjaciela, który upychał swój plecak pod łóżko.
Pomieszczenie było mikroskopijnych rozmiarów, ledwo mieściły się w nim dwa pojedyncze łóżka i mała szafa, i bardziej przypominało celę więzienną niż pokój hotelowy, ale za taką cenę nie mogli spodziewać się wiele więcej. A oni musieli ograniczać wydatki do minimum.
Luis przez chwilę wpatrywał się w sufit, odmalowany na różowawy kolor i naznaczony pajęczynką pęknięć. Nie wiedział ile jeszcze potrwa ich podróż, ani nawet dokąd dokładnie zmierzają. Dotarli na wschodnie wybrzeże Brazylii, a on wciąż miał poczucie, że muszą ruszyć dalej. Musieli opuścić kontynent.
Wsunął kciuk pod pasek od zegarka i potarł doskonale znane wybrzuszenie, czując przy tym dziwne podekscytowanie. Wciąż trudno było mu uwierzyć, że przytrafiło mu się coś takiego i że naprawdę podjął to wyzwanie. Zdjął zegarek, a tkwiący w ciele kryształ zamigotał w promieniach słońca wpadające przez brudne okno.
Każdego dnia zastanawiał się nad tym, co go czekało. Skoro los wręczył mu tak potężną broń, jak potężna musiała być siła z którą miał się zmierzyć? Jak trudne zadnie zostało mu wyznaczone? Czy w ogóle będzie w stanie mu podołać?
- Myślisz, że jest więcej takich jak ty? – Jego rozmyślania przerwał głos Federico, który siedząc na łóżku, z uwagą przyglądał się przyjacielowi. Luis zerknął w jego kierunku z zaciekawieniem.
- Więcej?
- No wiesz, zwykle w takich historiach zbiera się cała drużyna. Pamiętasz Kapitana Planetę?
Roześmiał się i rozrzucił szeroko ręce. Przez chwilę zastanawiał się nad całym konceptem, w końcu uśmiechnął się lekko.
- Byłoby fajnie.

Nadmorska miejscowość do której dotarli po nużącej podróży pociągiem, pełna była słońca i małomiasteczkowego uroku. Wąskie, brukowane uliczki i kolorowe stragany z owocami przypominały Luisowi o domu. Choć nie minął nawet tydzień, on już potwornie za nim tęsknił. Za łagodnych spojrzeniem matki i wesołym śmiechem bliźniaczek. Dzwonił do nich codziennie, ale takie rozmowy były tylko namiastką, żałośni niewystarczającym substytutem prawdziwego kontaktu z nimi.
Błądzili przez kilka minut zanim udało im się trafić do małej kawiarenki internetowej. Miejsce nie było zbyt zatłoczone, panował w nim przyjemny półmrok. Za pomocą łamanego portugalskiego wspomaganego angielskim udało im się dogadać ze starszawym mężczyzną przy wejściu, właścicielem przybytku, i usiedli przy jednym z komputerów.
Luis rozejrzał się po twarzach obecnych tam ludzi. Dwie nastolatki, podekscytowane i chichoczące, wpatrywały jak się jak urzeczone w ekran, co i rusz pokazując sobie coś palcem. Obok trzydziestokilkuletni facet w garniturze, ze zdegustowaną miną, jakby sama jego obecność w takim miejscu uwłaczała jego godności. Dwudziestolatka o twarzy czerwonej jak piwonia, wyraźnie zawstydzona słowami lub obrazami które wyświetlały się na monitorze tuż przed nią. Chłopak o pustej twarzy, nie wyrażającej absolutnie nic, poza bezgraniczną nudą. Pośród cichego szumu maszyn i w nieznośnym zaduchu życie toczyło się tu jak w każdym innym miejscu, choć na zupełnie inny sposób.
Dopiero po chwili zauważył, że odgłos uderzania palcami w klawiaturę tuż przy jego uchu ucichł zupełnie. Spojrzał na Federico. Na twarzy przyjaciela malowała się najwyższego poziomu konsternacja.
- Dokąd właściwie chcemy jechać? – zapytał cicho, bezbarwnie. Luis zawahał się na moment.
- Na... wschód – odparł niepewnie, a Federico w odpowiedzi pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Popatrzył na przyjaciela marszcząc brwi.
- Jak bardzo na wschód? Do Europy?
Luis rozłożył bezradnie ręce. Nie miał pojęcia dokąd konkretnie mieli się udać i choć nieraz prosił w myślach o podpowiedź ten nieokreślony głos, który wysłał go w tę podróż, odpowiadała mu cisza.
Federico westchnął ciężko i z ciągle zmarszczonymi nieco brwiami, wpatrywał się w ekran, klikając co i rusz myszką.
- Wylot za trzy dni.  Santiago, Hiszpania – powiedział w końcu, po czym oderwał wzrok od monitora i spojrzał pytająco na przyjaciela.
- Wylot? – powtórzył Luis z dziwnym grymasem.
W głowie Federico zapaliła się czerwona lampka, wiedział, był tego pewien w stu procentach, że usłyszy zaraz coś, czego zupełnie się nie spodziewa i że niekoniecznie mu się to spodoba.
Nie pomylił się ani odrobinę.
- Nie możemy popłynąć?
- Popłynąć? – Tym razem to Federico powtórzył, on dla odmiany zrobił to z pewnym niedowierzaniem. Potarł dłonią czoło, patrząc jak na twarzy przyjaciela wykwita szeroki uśmiech.
- Transatlantykiem – wyjaśnił z rozmarzeniem Luis.
Federico postukał palcem w biurko, zastanawiając się nad propozycją. Nie miał nic przeciwko płynięciem statkiem, jednak w jego odczuciu byłoby to wysoce nielogiczne: strata czasu i pieniędzy w zamian za uradowanego do granic możliwości Luisa, który najwyraźniej chciał po raz pierwszy w życiu poczuć się jak marynarz, korsarz, władca mórz.
Czemu by więc nie dać mu tej szansy?
Już otwierał usta by odpowiedzieć, kiedy Luis wszedł mu w słowo.
- Daj mi dwa dni. Dzień. Jeśli nie znajdę dobrego, taniego rejsu, polecimy.
Federico nie potrafił i nie miał najmniejszego zamiaru powiedzieć "nie".
- Niech ci będzie, Mała Syrenko. Masz jeden dzień.
Słońce wciąż przygrzewało, choć powoli chyliło się ku zachodowi, kiedy dotarli na plażę. Pierwszą rzecz, którą dostrzegł Luis była wypożyczalnia desek surfingowych. Drugą: idealne fale. Co prawda zostało niewiele czasu do zmierzchu, ale był przekonany, że wystarczy mu czasu, by złapać choć jedną. Zapewne Federico wolałby, aby Luis nie wydawał pieniędzy na wypożyczanie deski, Przyszła mu nawet do głowy myśl, że naprawdę nie powinien tego robić, ale szybko ją odrzucił. Najwyżej trochę się przegłodzi.
Wypłynął na odpowiednią odległość, obserwując uważnie zachowanie wody. Musiał wyczekać, na tę jedną, doskonałą falę. Położył się na desce, podpłynął, a kiedy nadszedł odpowiedni moment wprawnym ruchem podniósł się odrobinę, by sekundę później stać pewnie na nogach. Szum wody pozornie zagłuszał wszystko, ale on słyszał dokładnie to, co potrzebował. Balansował ciałem, by utrzymać równowagę. Jego serce mocno biło w piersi, a na jego twarzy pojawił się najszerszy uśmiech świata. To było to. To był moment, w którym czuł że żyje. W końcu odchylił się do tyłu i zanurzył się w wodzie, rozkoszując się jej chłodem. Wynurzył się i bez problemu dopłynął do brzegu, by zaraz zrobić to wszystko ponownie.
Dopiero kilkadziesiąt minut później, gdy słońce zupełnie schowało się za horyzontem, z żalem oddał wypożyczoną deskę i skierował się do drewnianego stoiska z napojami. Do jego uszu docierała głośna, brazylijska muzyka, która z każdą sekundą porywała do tańca coraz więcej ludzi. I on został porwany, przez niziutką szatynkę, a takim nie potrafił odmówić. Na chwilę zapomniał, że rozgląda się za Federico, jednak tylko na chwilę, bo ten zaraz rzucił mu się w oczy. Roześmiał się głośno widząc jak jego przyjaciel wyczynia wręcz niestworzone rzeczy, popisując się swoimi najlepszymi – przynajmniej w jego mniemaniu – ruchami. Nie był najgorszym tancerzem, miał niezłe wyczucie rytmu, ale to co wyprawiał gdy wypił odrobinę za dużo, czyli dokładnie w tym momencie, przechodziło ludzkie pojęcie. Tarzał się w piachu i najwyraźniej starał się uwieść każdą dziewczynę w zasięgu wzroku. Luis obserwował go z rozbawieniem, niczym dobrą komedię, jednocześnie upewniając się ukradkiem, czy Federico nie staje się solą w oku któregoś z obecnych tam mężczyzn. Tak długo jak nie był zagrożeniem dla innych ani dla siebie, Luis nigdy się nie wtrącał. Mógł wyprawiać co mu się żywnie podobało.
Niedługo później został jednak zmuszony, by odnaleźć do połowy zagrzebane w piachu buty Federico, wziąć go pod ramię i powoli zacząć prowadzić go w kierunku hotelu. Kiedy przyjaciel nieco gwałtowniej się zatoczył, Luis rzucił okiem na ziemię, a gdy kątem oka zauważył na chodniku coś, co przypominało mu ślady świeżej krwi, odruchowo się zatrzymał. Zostawiwszy Federico, pochylił się i dwoma palcami dotknął plam, potwierdzając swoje podejrzenia.
- Krwawisz, idioto – powiedział, podnosząc wzrok na przyjaciela, który patrzył na niego jakby nie do końca docierały do niego jego słowa. – Usiądź – dorzucił z westchnieniem, po czym pomógł mu usadowić się na chodniku. Przykucnął i natychmiast zauważył, że w podbiciu jego lewej stopy tkwił spory kawałek szkła. Jak on mógł tego nie czuć?
Potarł dłońmi twarz. Nie miał apteczki. Im więcej Federico będzie stawał, tym głębiej szkło wejdzie w stopę. Skakanie na jednej nodze w jego stanie nie wchodziło w grę. Trzeba było je wyjąć. W ten sposób wrócił do punktu wyjścia, czyli nie miał cholernej apteczki.
Przekręcił stopę tak by padało na nią jak najwięcej światła ze sklepowej wystawy nieopodal. Nie przejmował się zdziwionymi spojrzeniami ludzi, ani tym, że przechodzili na drugą stronę ulicy na ich widok. Wszystko jedno, byle tylko nie wzywali policji.
- Może trochę zakłuć – mruknął pod nosem. Chwycił za brzeg i szybkim, zdecydowanym ruchem wyjął je z rany.
W odpowiedzi usłyszał wiązankę najwyśmienitszych hiszpańskich przekleństw świadczących o tym, że Federico odrobinę otrzeźwiał. Luis jednak nie miał czasu się tym przejmować, miał krwotok do zatamowania. Przyłożył do rany chusteczkę, która szybko nasiąkała krwią.
W takich momentach trzeba myśleć racjonalnie, ale jedyne rozwiązanie które przychodziło mu do głowy, wcale nie było racjonalne. Nie miał pojęcia czy się uda, czy to w ogóle ma prawo się udać, bo nigdy nie próbował tego na drugim człowieku, ale nie miał nic do stracenia. Przyłożył dwa palce do stopy przyjaciela, skupiając na niej całą swoją energię. Kamień spadł mu z serca, a ono samo przyspieszyło znacznie, kiedy zobaczył, że naprawdę się udaje. Krwotok ustał, a rana na nodze Federico powoli się zasklepiała. Luis potrzebował ogromnej ilości samokontroli by utrzymać stały poziom skupienia. Nie wiedział jak, ale udało się. Po chwili nie było śladu po skaleczeniu. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest zlany potem. Usiadł na chodniku i odetchnął. Nagle poczuł się niesamowicie zmęczony.  
Gdy Federico obudził się następnego ranka, jedną z ostatnich rzeczy których potrzebował, był ktoś kto gwałtownym szarpnięciem odsłania zasłony i wpuszcza do ich pokoiku światło słoneczne. Schował głowę pod koc, czując jak żołądek bez większego powodu podchodzi mu do gardła. Oczywiście jeżeli za "większy powód" nie uznać bezwstydnego pijaństwa ostatniej nocy. Choć przecież wcale nie wypił tak dużo, z tego co pamiętał tylko kilka drinków w towarzystwie długonogiej ślicznotki. W takich chwilach naprawdę żałował, że nie miał silnej woli Luisa.
- Możesz zasłonić to cholerne okno? – wychrypiał, nie wychylając się spod koca.
Odpowiedział mu dźwięk przesuwania zasłony. Dopiero wtedy wynurzył się i usiadł na skraju łóżka, głowę ukrył w dłoniach. Kątem oka dostrzegł stojącą przy jego łóżku butelkę z wodą i kilka pomarańczy. Bez słowa sięgnął po nią i opróżnił ją do połowy. 
- Dzięki, stary - mruknął z autentyczną wdzięcznością.
Luis uśmiechnął się i wzruszył ramionami, po czym kilka razy energicznie przeszedł przez pokój, wyraźnie nie mogąc usiedzieć w miejscu. Musiał mieć wieści. A skoro aż tak go nosiło, musiały być dobre i nie potrzebował żadnej zachęty, by się nimi podzielić.
- Załatwiłem to – powiedział w końcu.
Jego szeroki uśmiech mówił wszystko i Federico wcale nie musiał pytać, o co chodzi. Zamiast tego sięgnął po jedną z pomarańczy, bez słowa czekając na dalszy ciąg.
- Zabiorą nas za jedną czwartą ceny – zapowiedział, niezwykle z siebie zadowolony.
- Ale? – zapytał podejrzliwie, wbijając paznokieć w skórkę owocu i powoli zaczął go obierać. Musiało być jakieś ‘ale’. Musiał być haczyk, był tego pewien.
- Będziemy musieli pomagać. Jakieś sprzątanie, pomoc w kuchni, takie tam – odparł lekko Luis i machnął od niechcenia dłonią. Federico zacisnął na moment usta, przymknął oczy, a zanim na powrót je otworzył westchnął ciężko. 
- A więc płacimy za to żeby móc tam pracować? – zapytał, podnosząc na niego wzrok.
Mina Luisa wyraźnie wskazywała, że nie do końca podoba mu się takie podsumowanie jego planu, ale nie mógł się z nim nie zgodzić. Kiwnął powoli głową.
- Można tak powiedzieć.
Federico przewrócił oczami i wsadził sobie cząstkę pomarańczy do ust.
- Zawsze wiedziałem, że masz żyłkę do interesów – rzucił z ciężkim sarkazmem.
- Narzekasz.
- Narzekam? – powtórzył z pełnymi ustami, po czym przełknął. –  Ja nigdy nie narzekam. Chcesz się urobić na jakiejś łajbie zamiast spokojnie dolecieć w parę godzin? Doskonale. Już nie mogę się doczekać aż zobaczę cię jak szorujesz pokład.
- A więc się zgadzasz? – zapytał Luis, tak jakby zupełnie nie słyszał zgryźliwego tonu przyjaciela.
- Oczywiście.

Otoczony niczym, tylko i wyłącznie bezkresem oceanu. To było niesamowite, jak sen, którego dokładnie nie pamiętał. Niebo, słońce, wiatr i woda. Chciało mu się śpiewać i śpiewał: podczas zaścielania łóżek, podawania posiłków, zmywania podłóg. Każdego wieczoru stawał na górnym pokładzie, wsłuchiwał się w szum fal i wpatrywał się w upstrzone gwiazdami niebo, które za każdym razem zapierało mu dech w piersiach swoim pięknem.
Federico nie podzielał jego absolutnego entuzjazmu. Był zmęczony monotonią i ciągłym ruchem, zaczynał odczuwać skutki choroby morskiej. Marzył o tym, by  postawić nogę na stałym lądzie. Jedyną rekompensatą był widok szczęśliwego przyjaciela.
Gdy dotarli do Cieśniny Gibraltarskiej, Luis poczuł, że to jeszcze nie to miejsce, że muszą płynąć dalej. Przepłynęli Morze Śródziemne, a kiedy dotarli na terytorium Turcji, nagle go olśniło. Ta informacja uderzyła go jako coś najoczywistszego w świecie.
- Mestia - powiedział do Federico, nie potrafiąc ukryć swojej ekscytacji. Nareszcie wiedział, dokąd zmierzali. Nareszcie dostał potwierdzenie, że to wszystko to nie żart, nie pomyłka, że dzieje się naprawdę.
- Kto? - Usłyszał niezbyt przytomną odpowiedź.
- Mestia - powtórzył cierpliwie, łapiąc przyjaciela za ramiona. - To tam musimy dotrzeć.
Federico ożywił się nieco na tę informację.
- Jesteś pewien?
Luis pokiwał głową i uniósł pięści w geście triumfu.
- Gdzie to jest?
To pytanie sprowadziło go na ziemię. Potarł dłonią kark.
- Nie mam zielonego pojęcia.

Rozdział 1



- Nie zapomnij wyłączyć światła na zapleczu!
- Tajest, panie Rodriguez!
Luis wymachiwał mopem, ledwo muskając powierzchnię podłogi. Wyczekiwał momentu, w którym drzwi  zamknął się z charakterystycznym zgrzytnięciem. Podbiegł do okna wychodzącego na ulicę i wyjrzał za oddalającą się sylwetką starszawego mężczyzny, właściciela sklepu i bardzo marudnego człowieka. Przekręcił zamek w drzwiach i tabliczkę, tak by pokazywała ewentualnym spóźnialskim klientom, że w tym sklepie nie zostaną już dziś obsłużeni. Zasunął żaluzje i pogłosił radio. Wybuchnął śmiechem, gdy usłyszał pierwsze takty słynnego ‘Singing in the rain’. Idealna synchronizacja.
Jeden jego ruch ręką i woda w wiadrze zakotłowała, tworząc swoisty mini-sztorm. Przez chwilę wpatrywał się w to zjawisko jak zahipnotyzowany. Nie wiedział, skąd wzięły się te dziwne zdolności. No dobrze, doskonale wiedział. Niezwykły kryształ, który stopił się z jego ciałem trzy lata temu, kryształ który skrzętnie ukrywał pod skórzanym paskiem zegarka. To on pozwalał mu na manipulowanie żywiołem. Mógł robić z wodą co mu się żywnie podobało. Kopnął w wiadro, rozlewając wodę po całej podłodze. Odtańczył kilka taktów, rozchlapując wodę naokoło.
- Czas na numer dnia, panie i panowie.
Kosztowało go to nieco więcej czasu i wysiłku, lecz już po chwili woda na podłodze zamarzła, tworząc połyskującą w świetle żarówki taflę. Temperatura w pomieszczeniu  momentalnie spadła, a on ślizgał się niczym mały dzieciak, próbując przy tym odtworzyć choreografię na śliskim podłożu.
Nagle muzyka ucichła nieco.
- Zapomniałeś zamknąć tylne drzwi, Gene Kelly. Jak zwykle.
Przy radiu, z ręką na pokrętle, stał jego najlepszy przyjaciel, Federico. Znali się od lat i byli praktycznie jak bracia. Federico miał wszystko, czego brakowało Luisowi. Jak na przykład zdrowy rozsądek. Teraz uśmiechał się, lecz w jego uśmiechu, poza rozbawieniem, było także coś, co można było odszyfrować jako przygana za nadmiar lekkomyślności.
- Nie spostrzeżesz się jak przyjadą, żeby robić na tobie jakieś eksperymenty.
- Nie przesadzaj... – mruknął Luis z lekkim uśmiechem, ale jednocześnie przeszedł go dziwny dreszcz, który miał bardzo mało wspólnego z panującą w sklepie temperaturą. Ta zaraz podniosła się, gdy tylko wykonał ruch ręką i woda zmieniła stan skupienia z powrotem na ciekły. Uniosła się nad ziemią i już po chwili w całości znajdowała się z powrotem w wiadrze.
Federico wiedział o krysztale, o dziwacznych mocach Luisa też dowiedział się jako pierwszy. Robiły na nim piorunujące wrażenie za każdym razem gdy widział ich próbkę i to prawdopodobnie nie miało się zmienić. Nie miał pojęcia co to oznaczało dla jego przyjaciela, ale obawiał się, że nic dobrego. Może jak w tych filmach fantasy miał zostać obrońcą Ziemi? Wybrańcem? W takim razie naprawdę nic dobrego. Ani dla Luisa, ani dla Ziemi. A może był odpowiedzią na modlitwy ludzi z rejonów, w których brakowało pitnej wody?
- Idziesz do Esmeraldy? – zapytał, z góry znając odpowiedź.
- Idę, idę. Tylko pozamykam – odparł Luis i krzątał się jeszcze przez moment po sklepie, dopilnowując by wszystko było jak należy. Zgasił wszystkie światła, zamknął wszystkie zamki i wraz z Federico wyszedł na skąpaną w promieniach zachodzącego słońca ulicę.
- Gdyby stary Rodriguez wiedział co po godzinach robisz w jego sklepie... – Federico spojrzał kątem oka na przyjaciela. Ten wzruszył tylko ramionami.
- Przecież by mnie nie wywalił.
- Skąd. Sprzedałby cię do cyrku.
Luis uśmiechną się na wyobrażenie samego siebie wśród akrobatów, połykaczy ognia, magików, kobiet z brodą i innych dziwaków. Pasowałby do nich jak ulał.
Kilka minut później dotarli do celu. La Esmeralda to bar w centrum, jedna z niewielu atrakcji w ich małym miasteczku. Największe oblężeni lokal notował w dni, kiedy odbywały się rozgrywki futbolowe, tutejsi byli zwariowani na jego punkcie. Czasem organizowano karaoke albo inne imprezy cykliczne, najczęściej jednak ludzie zbierali się tam, by po prostu spotkać się ze znajomymi,odpocząć po pracy i zrelaksować się. Zawsze można było znaleźć partnera do rozmowy, do gry w karty albo rzutki. Większość ludzi się znało, choćby przelotnie.
Luis lubił pełną życzliwości atmosferę która tam panowała. Lubił spotykać ludzi i wysłuchiwać ich historii. Lubił mieć miejsce, poza domem, w którym zawsze powita się go z uśmiechem.
Nie inaczej było tym razem, choć tym razem wybrali stolik w rogu sali, nieco odizolowany od reszty gości. Wnętrze urządzone było w klasycznym stylu, dominowało drewno i zieleń. W powietrzu unosiła się łagodna, gitarowa muzyka i ledwo wyczuwalny zapach dymu papierosowego.
Choć wszystko wydawało się być takie samo, Luis czuł, że przestało mu to wszystko wystarczać. Peru było pięknym, gorącym krajem, jego ojczyzną. Tu była jego rodzina i przyjaciele, tu było wszystko co kochał. Od jakiegoś czasu jednak, a dokładnie od pamiętnego dnia na plaży, dusił się w tym miejscu. Dziwny głos w jego głowie popędzał go. Udaj się na wschód, powtarzał. Dokąd konkretnie? Nie miał pojęcia, a z każdym dniem głos przybierał na intensywności.
Tylko czasem, bardzo rzadko, pozwalał sobie na myśl o tym, że chciał to zrobić. Chciał stąd wyjechać, chciał przemierzyć ocean, chciał odkryć tę tajemnicę. Pragnienie to tłumione było przez poczucie obowiązku i miłość, którą żywił do swojej rodziny. Potrzebowały go, a więc nie mógł tak po prostu zostawić matki i sióstr samych.
Nie do końca zdawał sobie sprawę, że decyzja została podjęta za niego.
- Muszę jechać – powiedział do Federico, niespodziewanie dla samego siebie. Przyjaciel popatrzył na niego bez przekonania. – Jeśli tego nie zrobię... Nie mogę tego nie zrobić, jakkolwiek bezsensownie to dla ciebie brzmi.
Przez chwilę panowała cisza. Nie patrzyli na siebie: obaj wzrok wbity mieli w swoje szklanki.
- Dokąd?
Luis potarł skronie i pokręcił głową. Spojrzał na przyjaciela.
- Nie wiem.
Znowu cisza. Federico pokręcił głową z niedowierzaniem i rozparł się na swoim krześle. Jego usta wygięły się w pełnym zniecierpliwienia uśmiechu.
- Słyszysz sam siebie? Głos w głowie? – Pochylił się nad stolikiem. – Może i powinieneś jechać, ale do psychiatryka. Chcesz rzucić wszystko? A jeśli to nieprawda?
- Federico, nieprawda? – powtórzył natarczywym szeptem. – A to?
Szklanka z wodą zakołysała się pod wpływem gwałtownego ruchu cieczy. Federico wciąż nie wyglądała na przekonanego, ale najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że to przegrana sprawa. Nie miał zamiaru jednak poddać się bez walki.
- Próbuję być głosem rozsądku! Nie możesz oczekiwać, że na wieść, że rzucasz wszystko i wyjeżdżasz, sam nie wiedząc ani gdzie, ani po co, będę ci życzył szczęśliwej podróży!
Westchnął ciężko.
- To kiedy wyjeżdżamy?
To proste pytanie zupełnie zbiło Luisa z tropu. Zaskoczenie dosłownie odjęło mu mowę.
- Nie sądziłeś chyba, że pojedziesz tam sam. Gdziekolwiek jest to tam.
Nie wiedział co powiedzieć. Po prostu wstał i uściskał go serdecznie. Czuł się niewypowiedzianie lepiej z myślą, że będzie miał przy sobie kogoś tak mu drogiego. Kogoś, dzięki komu wychodził obronną ręką z każdych kłopotów. Cokolwiek się stanie, razem dadzą sobie radę.
Najgorsza część wciąż jednak była przed nim.
Ledwo wszedł tego wieczora do domu, a poczuł jak coś łapie go za nogę. Nie patrząc w dół, ze zmęczeniem zmierzwił dziewczynce włosy.
- Gdzie Carla? – zapytał przyciszonym głosem i wziął siostrę na ręce. Potarła piąstkami oczy.
- Śpi – mruknęła sennie.
- Ty też już powinnaś – odparł i zaniósł ją do pokoju. Delikatnie położył w łóżku i przykrył kołdrą. Pocałował ją w czoło i wyszedł. Nie minęła nawet minuta jak usłyszał, że obie śpią w najlepsze.
Wszedł do kuchni, a matka podniosła wzrok znad książki i odchyliła lekko do tyłu głowę, a on, przechodząc obok, ucałował ją w policzek. 
- Jesteś głodny? – zapytała. Odsunął krzesło i usiadł na przeciwko niej.
- Nie bardzo. Chcę o czymś z tobą porozmawiać.
Odłożyła książkę i popatrzyła na niego z zainteresowaniem. Wiedziała o jego zdolnościach, musiałaby być ślepa, by ich nie zauważyć. Nie wiedziała jednak o głosie i o pragnieniu, by wyruszyć w podróż. Opowiedział jej o wszystkim ze szczegółami, niczego bardziej nie chcąc niż tego, by zrozumiała. Z początku zaskoczona, słuchała go bez słowa, a jej mina była nieodgadniona.
- Jedź – powiedziała, gdy skończył. – Tylko uważaj na siebie.
- Ale...
Uciszyła go delikatnym gestem.
- Za wiele pozwoliłam ci dla siebie poświęcić. Wystarczy tego. Damy sobie radę – zapewniła, po czym zamyśliła się na moment. – Już dawno powinnam była tak powiedzieć.
Pokręcił energicznie głową i złapał ją za rękę.
- Nie chcę was zostawiać.
Uśmiechnęła się i przykryła drugą dłonią jego dłoń.
- Ja też nie chcę, żebyś nas zostawiał. Ale jesteś już dorosły i nie mogę cię dłużej zatrzymywać.
Na chwilę wyszła z kuchni, by po chwili wrócić z małym pudełkiem w ręku. Wyjęła z niego niewielki plik banknotów i podała mu.
- Weź to.
Pokręcił głową.
- Nie mogę...
Położyła pieniądze na stole i posunęła w jego kierunku.
- Odkładałam na twoje studia, ale wygląda na to, że teraz przydadzą ci się bardziej. To twoje pieniądze, możesz zrobić z nimi co zechcesz.
Jeszcze przez chwilę się wahał, lecz w końcu przyjął je. Czuł, że wzruszenie chwyta go za gardło. Wstał i objął ją. Był jej wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobiła.
- Dziękuję.

Dzień wyjazdu był jednym z najgorszych w jego życiu, a pożegnanie z matką i siostrami najtrudniejszym zadaniem, jakiemu musiał kiedykolwiek sprostać. Patrzenie na zapłakane twarze sióstr sprawiało, że jego serce kurczyło się  z żalu. Naprawdę mało zabrakło, żeby zmienił zdanie i został z nimi na zawsze.
- Kiedy wrócisz? – dopytywała Felicia, kiedy klęczał na peronie by być z nimi obiema twarzą w twarz.
- Niedługo – zapewnił, starając się ze wszystkich sił by nie pokazać im, że kłamie. Nie wiedział za ile wróci, właściwie to nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek wróci. Starał się jednak nie dopuszczać do siebie tak czarnych myśli.
- Nie chcę żebyś jechał – mruknęła Carla, dłubiąc bucikiem w betonowym podłożu.
- Muszę, kochanie. Ale niedługo wrócę, obiecuję.
- Chcę jechać z tobą – zawołała Felicia zarzucając mu rączki za szyję. Przycisnął ją do siebie i ucałował w policzek. Carla nie chciała być gorsza od siostry i przytuliła się do niego z prawej strony.
- Nie mogę was zabrać – powiedział, ostatkami sił próbując powstrzymać napływające do oczu łzy. Nie chciał, żeby widziały jak płacze. – Przywiozę wam piękne prezenty.
- Obiecujesz?
- Tak.
- I niedługo wrócisz?
- Tak.
Wciąż niechętnie, ale puściły go. Spojrzał na matkę, która co chwila dyskretnie przecierała oczy chusteczką, starając się robić dobrą minę do złej gry. Doskonale zdawała sobie sprawę, że jego obietnice mogły okazać się nic niewarte. Uścisnął ją po raz ostatni. Czuła, że miała problemy, by wypuścić z objęć.
- Kocham cię, mamo – szepnął jej na ucho.
W końcu rozstali się z bólem serca i nadzieją, że przyjdzie czas, kiedy znowu wszystko będzie jak dawniej.
Luis szedł peronem z opuszczoną głową, kiedy usłyszał za sobą ciepły, kobiecy głos wypowiadający jego imię. Głos, który rozpoznałby na końcu świata, pośród tysiąca podobnych. Odwrócił się i zobaczył przed sobą dziewczynę, która wciąż czasem podstępem wkradała się do jego snów. Jego dawną miłość. Carmen Martinez Garcia.
Gęste, czarne włosy spięła w niedbałego koka, a błyszczące, ciemne oczy okalała firanka rzęs. Błękitna sukienka delikatnie otulała jej ciało. Nie wiedział jak to możliwe, ale wyglądała jeszcze piękniej niż wtedy, gdy ostatni raz ją widział.
- Słyszałam, że wyjeżdżasz. Nie pożegnałeś się – rzuciła z wyrzutem.
- Pożegnałem się jakiś czas temu.
Puściła tę uwagę mimo uszu.
- Federico zabronił mi przychodzić – poskarżyła się i wydęła usta niczym mała dziewczynka.
- A jednak tu jesteś. Zawsze robiłaś to co chciałaś. – Uśmiechnęła się słysząc tę uwagę.
Nie wiedział dlaczego przyszła i nie oczekiwał odpowiedzi na to pytanie.
Chciał jej powiedzieć o tym, jak bardzo za nią tęsknił, każdego dnia. Pragnął znów poczuć smak jej ust. Chciał znowu poczuć jak to jest być z nią i nie przejmować się niczym. Była boginią jego prywatnej zguby. Uwielbiał ją i nienawidził. Siała zniszczenie i rozpalała zmysły. Rozsądek podpowiadał mu, że nic dobrego go z nią nie czeka, lecz jego serce było zdecydowanie głośniejsze niż rozsądek. Na jedno jej skinienie porzuciłby swoją misję. To ona była jego przeznaczeniem.
- Luis! Przegapimy pociąg! – usłyszał dochodzący z daleka głos Federico, który wyrwał go z zamyślenia.  Zwrócił się do Carmen, uśmiechając się krzywo. –  Co tu robisz?
- Ja również się cieszę, że cię widzę.
- Daj nam moment.
Przewrócił oczami, ale odszedł.
To takie w jego stylu. Zapomniał już, jak bardzo go skrzywdziła. Nie miała żadnych skrupułów żeby go zdradzać i wykorzystywać. Nie był bez winy, ale nie zasługiwał na tak podłe traktowanie. Tymczasem on wciąż ją idealizował, w swojej naiwności gotów znów zostać ofiarą jej manipulacji.
- Gdzie jedziesz? Po co? To do ciebie nie podobne, Luis. Znam cię.
Poczuł, że dłużej już nie wytrzyma. Chwycił ją za ramiona i złożył na jej ustach gorący pocałunek. Nie wiedział dlaczego to zrobił, zwykły impuls, poryw chwili. Może i wyszło melodramatycznie, ale było warto.
- Do zobaczenia.
Zarzucił plecak na ramię i odszedł do pociągu, zostawiając nieco zbaraniałą dziewczynę na peronie. W przedziale czekał na niego Federico. Nie wyglądał na przesadnie szczęśliwego, a i rozanielona mina Luisa nie poprawiła mu humoru.
- Niech diabli wezmą z powrotem do siebie tę kobietę. I ciebie przy okazji! Owinęła sobie ciebie wokół paluszka w pięć sekund.
Luis padł na siedzenie, na twarzy wciąż błąkał mu sie uśmiech.
- Zostawiła cię – przypomniał mu ostro przyjaciel. Te dwa słowa podziałały na niego jak zimny prysznic. Uśmiech zniknął z jego twarzy.
- A jednak przyszła – zauważył.
- Bo to ciekawska suka. Nie przestaje węszyć.
- Nie mów tak o niej.
W odpowiedzi mruknął pod nosem coś, czego Luis nie dosłyszał. Pociąg ruszył, zabierając ich coraz dalej od miejsca, gdzie było wszystko co znali i co miało w ich życiu znaczenie.