sobota, 22 grudnia 2012

Rozdział 2


Musiał próbować kilka razy zanim udało mu się otworzyć drzwi. Miał niejasne poczucie, że recepcjonistka coś o wspominała o ‘nie do końca sprawnych’ zamkach, jednak miała zbyt uroczy uśmiech by Luis skupiał się na tak nieistotnych szczegółach jak ten, co ona właściwie do niego mówiła. Wszystkie formalności pozostawił do załatwienia Federico, który nie zgłosił nawet cienia sprzeciwu, a więc on zajmował się tylko pełną zachwytu kontemplacją.
Gdy w końcu udało im się dostać do pokoju, padł na łóżko bez sił i od razu tego pożałował, czując wpijającą mu się w plecy sprężynę. Syknął cicho i potarł dłonią bolące miejsce, ignorując nieco pobłażliwe spojrzenie przyjaciela, który upychał swój plecak pod łóżko.
Pomieszczenie było mikroskopijnych rozmiarów, ledwo mieściły się w nim dwa pojedyncze łóżka i mała szafa, i bardziej przypominało celę więzienną niż pokój hotelowy, ale za taką cenę nie mogli spodziewać się wiele więcej. A oni musieli ograniczać wydatki do minimum.
Luis przez chwilę wpatrywał się w sufit, odmalowany na różowawy kolor i naznaczony pajęczynką pęknięć. Nie wiedział ile jeszcze potrwa ich podróż, ani nawet dokąd dokładnie zmierzają. Dotarli na wschodnie wybrzeże Brazylii, a on wciąż miał poczucie, że muszą ruszyć dalej. Musieli opuścić kontynent.
Wsunął kciuk pod pasek od zegarka i potarł doskonale znane wybrzuszenie, czując przy tym dziwne podekscytowanie. Wciąż trudno było mu uwierzyć, że przytrafiło mu się coś takiego i że naprawdę podjął to wyzwanie. Zdjął zegarek, a tkwiący w ciele kryształ zamigotał w promieniach słońca wpadające przez brudne okno.
Każdego dnia zastanawiał się nad tym, co go czekało. Skoro los wręczył mu tak potężną broń, jak potężna musiała być siła z którą miał się zmierzyć? Jak trudne zadnie zostało mu wyznaczone? Czy w ogóle będzie w stanie mu podołać?
- Myślisz, że jest więcej takich jak ty? – Jego rozmyślania przerwał głos Federico, który siedząc na łóżku, z uwagą przyglądał się przyjacielowi. Luis zerknął w jego kierunku z zaciekawieniem.
- Więcej?
- No wiesz, zwykle w takich historiach zbiera się cała drużyna. Pamiętasz Kapitana Planetę?
Roześmiał się i rozrzucił szeroko ręce. Przez chwilę zastanawiał się nad całym konceptem, w końcu uśmiechnął się lekko.
- Byłoby fajnie.

Nadmorska miejscowość do której dotarli po nużącej podróży pociągiem, pełna była słońca i małomiasteczkowego uroku. Wąskie, brukowane uliczki i kolorowe stragany z owocami przypominały Luisowi o domu. Choć nie minął nawet tydzień, on już potwornie za nim tęsknił. Za łagodnych spojrzeniem matki i wesołym śmiechem bliźniaczek. Dzwonił do nich codziennie, ale takie rozmowy były tylko namiastką, żałośni niewystarczającym substytutem prawdziwego kontaktu z nimi.
Błądzili przez kilka minut zanim udało im się trafić do małej kawiarenki internetowej. Miejsce nie było zbyt zatłoczone, panował w nim przyjemny półmrok. Za pomocą łamanego portugalskiego wspomaganego angielskim udało im się dogadać ze starszawym mężczyzną przy wejściu, właścicielem przybytku, i usiedli przy jednym z komputerów.
Luis rozejrzał się po twarzach obecnych tam ludzi. Dwie nastolatki, podekscytowane i chichoczące, wpatrywały jak się jak urzeczone w ekran, co i rusz pokazując sobie coś palcem. Obok trzydziestokilkuletni facet w garniturze, ze zdegustowaną miną, jakby sama jego obecność w takim miejscu uwłaczała jego godności. Dwudziestolatka o twarzy czerwonej jak piwonia, wyraźnie zawstydzona słowami lub obrazami które wyświetlały się na monitorze tuż przed nią. Chłopak o pustej twarzy, nie wyrażającej absolutnie nic, poza bezgraniczną nudą. Pośród cichego szumu maszyn i w nieznośnym zaduchu życie toczyło się tu jak w każdym innym miejscu, choć na zupełnie inny sposób.
Dopiero po chwili zauważył, że odgłos uderzania palcami w klawiaturę tuż przy jego uchu ucichł zupełnie. Spojrzał na Federico. Na twarzy przyjaciela malowała się najwyższego poziomu konsternacja.
- Dokąd właściwie chcemy jechać? – zapytał cicho, bezbarwnie. Luis zawahał się na moment.
- Na... wschód – odparł niepewnie, a Federico w odpowiedzi pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Popatrzył na przyjaciela marszcząc brwi.
- Jak bardzo na wschód? Do Europy?
Luis rozłożył bezradnie ręce. Nie miał pojęcia dokąd konkretnie mieli się udać i choć nieraz prosił w myślach o podpowiedź ten nieokreślony głos, który wysłał go w tę podróż, odpowiadała mu cisza.
Federico westchnął ciężko i z ciągle zmarszczonymi nieco brwiami, wpatrywał się w ekran, klikając co i rusz myszką.
- Wylot za trzy dni.  Santiago, Hiszpania – powiedział w końcu, po czym oderwał wzrok od monitora i spojrzał pytająco na przyjaciela.
- Wylot? – powtórzył Luis z dziwnym grymasem.
W głowie Federico zapaliła się czerwona lampka, wiedział, był tego pewien w stu procentach, że usłyszy zaraz coś, czego zupełnie się nie spodziewa i że niekoniecznie mu się to spodoba.
Nie pomylił się ani odrobinę.
- Nie możemy popłynąć?
- Popłynąć? – Tym razem to Federico powtórzył, on dla odmiany zrobił to z pewnym niedowierzaniem. Potarł dłonią czoło, patrząc jak na twarzy przyjaciela wykwita szeroki uśmiech.
- Transatlantykiem – wyjaśnił z rozmarzeniem Luis.
Federico postukał palcem w biurko, zastanawiając się nad propozycją. Nie miał nic przeciwko płynięciem statkiem, jednak w jego odczuciu byłoby to wysoce nielogiczne: strata czasu i pieniędzy w zamian za uradowanego do granic możliwości Luisa, który najwyraźniej chciał po raz pierwszy w życiu poczuć się jak marynarz, korsarz, władca mórz.
Czemu by więc nie dać mu tej szansy?
Już otwierał usta by odpowiedzieć, kiedy Luis wszedł mu w słowo.
- Daj mi dwa dni. Dzień. Jeśli nie znajdę dobrego, taniego rejsu, polecimy.
Federico nie potrafił i nie miał najmniejszego zamiaru powiedzieć "nie".
- Niech ci będzie, Mała Syrenko. Masz jeden dzień.
Słońce wciąż przygrzewało, choć powoli chyliło się ku zachodowi, kiedy dotarli na plażę. Pierwszą rzecz, którą dostrzegł Luis była wypożyczalnia desek surfingowych. Drugą: idealne fale. Co prawda zostało niewiele czasu do zmierzchu, ale był przekonany, że wystarczy mu czasu, by złapać choć jedną. Zapewne Federico wolałby, aby Luis nie wydawał pieniędzy na wypożyczanie deski, Przyszła mu nawet do głowy myśl, że naprawdę nie powinien tego robić, ale szybko ją odrzucił. Najwyżej trochę się przegłodzi.
Wypłynął na odpowiednią odległość, obserwując uważnie zachowanie wody. Musiał wyczekać, na tę jedną, doskonałą falę. Położył się na desce, podpłynął, a kiedy nadszedł odpowiedni moment wprawnym ruchem podniósł się odrobinę, by sekundę później stać pewnie na nogach. Szum wody pozornie zagłuszał wszystko, ale on słyszał dokładnie to, co potrzebował. Balansował ciałem, by utrzymać równowagę. Jego serce mocno biło w piersi, a na jego twarzy pojawił się najszerszy uśmiech świata. To było to. To był moment, w którym czuł że żyje. W końcu odchylił się do tyłu i zanurzył się w wodzie, rozkoszując się jej chłodem. Wynurzył się i bez problemu dopłynął do brzegu, by zaraz zrobić to wszystko ponownie.
Dopiero kilkadziesiąt minut później, gdy słońce zupełnie schowało się za horyzontem, z żalem oddał wypożyczoną deskę i skierował się do drewnianego stoiska z napojami. Do jego uszu docierała głośna, brazylijska muzyka, która z każdą sekundą porywała do tańca coraz więcej ludzi. I on został porwany, przez niziutką szatynkę, a takim nie potrafił odmówić. Na chwilę zapomniał, że rozgląda się za Federico, jednak tylko na chwilę, bo ten zaraz rzucił mu się w oczy. Roześmiał się głośno widząc jak jego przyjaciel wyczynia wręcz niestworzone rzeczy, popisując się swoimi najlepszymi – przynajmniej w jego mniemaniu – ruchami. Nie był najgorszym tancerzem, miał niezłe wyczucie rytmu, ale to co wyprawiał gdy wypił odrobinę za dużo, czyli dokładnie w tym momencie, przechodziło ludzkie pojęcie. Tarzał się w piachu i najwyraźniej starał się uwieść każdą dziewczynę w zasięgu wzroku. Luis obserwował go z rozbawieniem, niczym dobrą komedię, jednocześnie upewniając się ukradkiem, czy Federico nie staje się solą w oku któregoś z obecnych tam mężczyzn. Tak długo jak nie był zagrożeniem dla innych ani dla siebie, Luis nigdy się nie wtrącał. Mógł wyprawiać co mu się żywnie podobało.
Niedługo później został jednak zmuszony, by odnaleźć do połowy zagrzebane w piachu buty Federico, wziąć go pod ramię i powoli zacząć prowadzić go w kierunku hotelu. Kiedy przyjaciel nieco gwałtowniej się zatoczył, Luis rzucił okiem na ziemię, a gdy kątem oka zauważył na chodniku coś, co przypominało mu ślady świeżej krwi, odruchowo się zatrzymał. Zostawiwszy Federico, pochylił się i dwoma palcami dotknął plam, potwierdzając swoje podejrzenia.
- Krwawisz, idioto – powiedział, podnosząc wzrok na przyjaciela, który patrzył na niego jakby nie do końca docierały do niego jego słowa. – Usiądź – dorzucił z westchnieniem, po czym pomógł mu usadowić się na chodniku. Przykucnął i natychmiast zauważył, że w podbiciu jego lewej stopy tkwił spory kawałek szkła. Jak on mógł tego nie czuć?
Potarł dłońmi twarz. Nie miał apteczki. Im więcej Federico będzie stawał, tym głębiej szkło wejdzie w stopę. Skakanie na jednej nodze w jego stanie nie wchodziło w grę. Trzeba było je wyjąć. W ten sposób wrócił do punktu wyjścia, czyli nie miał cholernej apteczki.
Przekręcił stopę tak by padało na nią jak najwięcej światła ze sklepowej wystawy nieopodal. Nie przejmował się zdziwionymi spojrzeniami ludzi, ani tym, że przechodzili na drugą stronę ulicy na ich widok. Wszystko jedno, byle tylko nie wzywali policji.
- Może trochę zakłuć – mruknął pod nosem. Chwycił za brzeg i szybkim, zdecydowanym ruchem wyjął je z rany.
W odpowiedzi usłyszał wiązankę najwyśmienitszych hiszpańskich przekleństw świadczących o tym, że Federico odrobinę otrzeźwiał. Luis jednak nie miał czasu się tym przejmować, miał krwotok do zatamowania. Przyłożył do rany chusteczkę, która szybko nasiąkała krwią.
W takich momentach trzeba myśleć racjonalnie, ale jedyne rozwiązanie które przychodziło mu do głowy, wcale nie było racjonalne. Nie miał pojęcia czy się uda, czy to w ogóle ma prawo się udać, bo nigdy nie próbował tego na drugim człowieku, ale nie miał nic do stracenia. Przyłożył dwa palce do stopy przyjaciela, skupiając na niej całą swoją energię. Kamień spadł mu z serca, a ono samo przyspieszyło znacznie, kiedy zobaczył, że naprawdę się udaje. Krwotok ustał, a rana na nodze Federico powoli się zasklepiała. Luis potrzebował ogromnej ilości samokontroli by utrzymać stały poziom skupienia. Nie wiedział jak, ale udało się. Po chwili nie było śladu po skaleczeniu. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest zlany potem. Usiadł na chodniku i odetchnął. Nagle poczuł się niesamowicie zmęczony.  
Gdy Federico obudził się następnego ranka, jedną z ostatnich rzeczy których potrzebował, był ktoś kto gwałtownym szarpnięciem odsłania zasłony i wpuszcza do ich pokoiku światło słoneczne. Schował głowę pod koc, czując jak żołądek bez większego powodu podchodzi mu do gardła. Oczywiście jeżeli za "większy powód" nie uznać bezwstydnego pijaństwa ostatniej nocy. Choć przecież wcale nie wypił tak dużo, z tego co pamiętał tylko kilka drinków w towarzystwie długonogiej ślicznotki. W takich chwilach naprawdę żałował, że nie miał silnej woli Luisa.
- Możesz zasłonić to cholerne okno? – wychrypiał, nie wychylając się spod koca.
Odpowiedział mu dźwięk przesuwania zasłony. Dopiero wtedy wynurzył się i usiadł na skraju łóżka, głowę ukrył w dłoniach. Kątem oka dostrzegł stojącą przy jego łóżku butelkę z wodą i kilka pomarańczy. Bez słowa sięgnął po nią i opróżnił ją do połowy. 
- Dzięki, stary - mruknął z autentyczną wdzięcznością.
Luis uśmiechnął się i wzruszył ramionami, po czym kilka razy energicznie przeszedł przez pokój, wyraźnie nie mogąc usiedzieć w miejscu. Musiał mieć wieści. A skoro aż tak go nosiło, musiały być dobre i nie potrzebował żadnej zachęty, by się nimi podzielić.
- Załatwiłem to – powiedział w końcu.
Jego szeroki uśmiech mówił wszystko i Federico wcale nie musiał pytać, o co chodzi. Zamiast tego sięgnął po jedną z pomarańczy, bez słowa czekając na dalszy ciąg.
- Zabiorą nas za jedną czwartą ceny – zapowiedział, niezwykle z siebie zadowolony.
- Ale? – zapytał podejrzliwie, wbijając paznokieć w skórkę owocu i powoli zaczął go obierać. Musiało być jakieś ‘ale’. Musiał być haczyk, był tego pewien.
- Będziemy musieli pomagać. Jakieś sprzątanie, pomoc w kuchni, takie tam – odparł lekko Luis i machnął od niechcenia dłonią. Federico zacisnął na moment usta, przymknął oczy, a zanim na powrót je otworzył westchnął ciężko. 
- A więc płacimy za to żeby móc tam pracować? – zapytał, podnosząc na niego wzrok.
Mina Luisa wyraźnie wskazywała, że nie do końca podoba mu się takie podsumowanie jego planu, ale nie mógł się z nim nie zgodzić. Kiwnął powoli głową.
- Można tak powiedzieć.
Federico przewrócił oczami i wsadził sobie cząstkę pomarańczy do ust.
- Zawsze wiedziałem, że masz żyłkę do interesów – rzucił z ciężkim sarkazmem.
- Narzekasz.
- Narzekam? – powtórzył z pełnymi ustami, po czym przełknął. –  Ja nigdy nie narzekam. Chcesz się urobić na jakiejś łajbie zamiast spokojnie dolecieć w parę godzin? Doskonale. Już nie mogę się doczekać aż zobaczę cię jak szorujesz pokład.
- A więc się zgadzasz? – zapytał Luis, tak jakby zupełnie nie słyszał zgryźliwego tonu przyjaciela.
- Oczywiście.

Otoczony niczym, tylko i wyłącznie bezkresem oceanu. To było niesamowite, jak sen, którego dokładnie nie pamiętał. Niebo, słońce, wiatr i woda. Chciało mu się śpiewać i śpiewał: podczas zaścielania łóżek, podawania posiłków, zmywania podłóg. Każdego wieczoru stawał na górnym pokładzie, wsłuchiwał się w szum fal i wpatrywał się w upstrzone gwiazdami niebo, które za każdym razem zapierało mu dech w piersiach swoim pięknem.
Federico nie podzielał jego absolutnego entuzjazmu. Był zmęczony monotonią i ciągłym ruchem, zaczynał odczuwać skutki choroby morskiej. Marzył o tym, by  postawić nogę na stałym lądzie. Jedyną rekompensatą był widok szczęśliwego przyjaciela.
Gdy dotarli do Cieśniny Gibraltarskiej, Luis poczuł, że to jeszcze nie to miejsce, że muszą płynąć dalej. Przepłynęli Morze Śródziemne, a kiedy dotarli na terytorium Turcji, nagle go olśniło. Ta informacja uderzyła go jako coś najoczywistszego w świecie.
- Mestia - powiedział do Federico, nie potrafiąc ukryć swojej ekscytacji. Nareszcie wiedział, dokąd zmierzali. Nareszcie dostał potwierdzenie, że to wszystko to nie żart, nie pomyłka, że dzieje się naprawdę.
- Kto? - Usłyszał niezbyt przytomną odpowiedź.
- Mestia - powtórzył cierpliwie, łapiąc przyjaciela za ramiona. - To tam musimy dotrzeć.
Federico ożywił się nieco na tę informację.
- Jesteś pewien?
Luis pokiwał głową i uniósł pięści w geście triumfu.
- Gdzie to jest?
To pytanie sprowadziło go na ziemię. Potarł dłonią kark.
- Nie mam zielonego pojęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz